Odkąd pamiętam, próbuje mi się wmówić, że wszyscy, gromadnie i solidarnie kochamy disco polo. Popularność programów telewizyjnych i stacji radiowych serwujących taki rodzaj muzyki dowodzi, że jej fanów w naszym kraju nie brakuje. Ale nie zgodzę się z twierdzeniem, że wszyscy słuchamy i kochamy takie brzmienia.
To był maj, zapewne pachniała Saska Kępa (choć mi wtedy nie było nic o tym wiadomo). Do domu niedaleko nas wprowadzili się nowi sąsiedzi. I od razu zaczęli z wysokiego C, gdyż za soundtrack dla trzydniowej parapetówki posłużyło im disco polo. W dodatku grane z użyciem nagłośnienia godnego co najmniej wielkiego festiwalu muzycznego. A ja od razu zapałałam. Szkoda tylko, że nie miłością…
Od tamtego upojnego/upiornego weekendu opartego w porywach na trzech – czterech akordach minęły już jakieś trzy lata, a ja nadal mam traumę. Próbowałam wtedy pisać pracę licencjacką czy tam magisterską i za nic nie dało się działać przy otwartym balkonie czy oknie. To nie tak, że od tamtej pory każdą rocznicę celebruję odpowiednią dawką złośliwości. Po prostu przypomniało mi się to teraz, bo jeden z medialnych portali napisał, że wyrosła nam kolejna stacja telewizyjna serwująca tę jakże ambitną muzykę, którą podobno tak bardzo kochają wszyscy Polacy. Witamy Disco Polo Music. Serdecznie bardzo witamy. Chlebem, solą i… burakiem.
Nic dziwnego, że Polsat poszedł „za tłumem”, skoro najpopularniejszym polskim kanałem „muzycznym” jest Polo TV. Nic dziwnego, że jest najpopularniejszy, bo dostępny szeroko w naziemnej telewizji cyfrowej. Ale ten „problem” dotyczy nie tylko telewizji. Na przykład radio Vox zrobiło jakieś czary-mary, przejęło częstotliwości Eski Rock i przeszło zaskakującą metamorfozę z formatu oldies na biesiadne przygrywanie o majteczkach w kropeczki i innych „trendowch” deseniach (i ich braku). Teraz gra „w rytmie hitów”. A ja za takie hity serdecznie dziękuje.
Jakiś czas temu podczas spotkania ze znajomymi poznałam pewnego chłopaka. Długie włosy, długa broda, koszulka z kapelą heavy metalową i wytatuowane ramiona. Ogromne było moje zdumienie, gdy dowiedziałam się, że gra… w kapeli weselnej. Nie mogłam odpuścić sobie komentarza, że średnio wygląda mi na konesera Boysów i Weekendu (chyba, że growlem). Okazało się, że jednak zmaga się z „tradycyjnym” weselnym repertuarem, a od nieśmiertelnych tego typu hiciorów granych po kilka razy uciec się po prostu nie da. Jego sekretną metodą przeżycia takiej imprezy okazało się motywowanie zakupem nowego sprzętu grającego. Czyli jednak można (chociaż boli).
Nie twierdzę, że na weselach czy innych imprezach powinien obowiązkowo gościć kwartet smyczkowy. Smutne jest to, że mamy tyle starszych i nowszych przebojów, które nie prezentują rozpraw filozoficznych i nie wymagają nie wiadomo jakiego gustu czy przygotowania. Można do nich tańczyć i przy okazji da się ich słuchać. Ale nie. Tłum chce igrzysk koniecznie w rymie disco polo. I najbardziej irytuje mnie to, że wmawia się nam, że wszyscy słuchają. Znowu wyłazi ze mnie idealistka, bo wierzę, że tak nie jest. I wolę twierdzić, że jesteśmy ofiarami jakiegoś spisku. Tylko nie wiem, czy gorzej mają ci, którzy tego słuchają bo chcą, czy ci, którzy bardzo cierpią, jak już muszą. Pozdrawiam z tego drugiego obozu.