Alexander McQueen to facet znikąd, który osiągnął w branży mody wszystko. W krótkim czasie zasłużył na miano ikony, jego kolekcje były komentowane przez wszystkie media, pokazy przyciągały tłumy, a ubrania wyprzedawały się na pniu. Ale takie bajki o Kopciuszku w prawdziwym życiu zazwyczaj nie kończą się dobrze. W tym przypadku wiemy, jaki był finał.
O drodze zwyczajnego chłopaka, jakim był Lee Alexander McQueen na sam szczyt i nagłym końcu jego rozpędzonej do granic możliwości kariery opowiada dokument w reżyserii Iana Bonhôte i Petera Ettedgui. Gdybym miała określić ten film jednym hasłem, określiłabym go jako poruszający.
Portret idealnie dostosowany jest zatem do bohatera, dla którego najważniejsze było, aby jego twórczość wkurzała, wzruszała albo zachwycała. Wielokrotnie podkreślał, że nie chce, aby widzowie jego pokazów i odbiorcy jego projektów byli obojętni. Musieli być poruszeni – wszystko jedno, czy wywoływane przez projekty emocje i skojarzenia były pozytywne czy negatywne. Te zamierzenia udało mu się spełniać przez całe jego artystyczne życie. A twórcy dokumentu „McQueen” w świetnym stylu przenieśli je na ekran.
McQueen przez najbliższych nazywany pierwszym imieniem – Lee, a w branży znany jako Alexander, pochodził ze zwykłej, brytyjskiej rodziny, która ceniła sobie normalność. Zamiłowanie do sztuki i mody spowodowały, że postanowił zrobić wszystko, aby poznać tajniki krawiectwa i wejść do świata projektowania ubrań. Już wtedy ujawniła się jego bezkompromisowość, która nie osłabła mimo zdobywania kolejnych modowych laurów.
Owe laury i osiągnięcia pojawiły się szybko, ale z laurkami było dużo gorzej. Alexander został zauważony w świecie mody, ale media dalekie były od wychwalania jego kontrowersyjnych projektów i pomysłów. Każdy z jego pokazów był prawdziwym widowiskiem, które budziło skrajne emocje. Czasem na tyle skrajne, że autor kolekcji oskarżany był w gazetach o delikatnie mówiąc nieczyste artystyczne intencje. Jako jedna z nielicznych zawsze wierzyła w niego dziennikarka i jego przyjaciółka Isabella Blow, która jest cichą (choć niezwykle barwną) bohaterką drugiego planu w filmie „McQueen”.
Dokument podzielony jest na pięć części, które zatytułowane są nazwami najważniejszych kolekcji Alexandra McQueena. Każda z nich składa się z wypowiedzi członków jego rodziny, przyjaciół i współpracowników oraz archiwalnych nagrań kręconych na kamerze VHS przez Alexandra i towarzyszące mu osoby. W ten sposób możemy obserwować jego pierwsze kroki w Paryżu, poznać kulisy współpracy z Givenchy, podglądać tworzenie kolekcji pod szyldem McQueen oraz być świadkami wielu ważnych chwil, które na szczęście dla nas uwiecznione zostały w czasach przed zaistnieniem Instastories. Wszystko zostało nie tylko w ciekawy sposób zestawione i zmontowane, ale także wzbogacone w piękną i niezwykle sugestywną oprawę graficzną. Całości dopełniała poruszająca muzyka autorstwa Michaela Nymana.
Zdecydowanie nie jest to historia polukrowana i usłana samymi sukcesami. Realizatorzy filmu nie uciekli od tematów trudnych, takich jak dzieciństwo naznaczone ciężkimi doświadczeniami, depresja, uzależnienie od narkotyków czy skomplikowane relacje w życiu prywatnym. McQueen nigdy nie był aniołkiem, a z najbliższymi współpracownikami czy nawet przyjaciółmi, takimi jak Isabella Blow potrafił obchodzić się w sposób okrutny. Wszystko to w służbie modzie i sztuce, które zawsze były dla niego najważniejsze.
Życiorys McQueena kojarzy mi się z przedstawioną niedawno także w filmie dokumentalnym historią Vivienne Westwood, która podobnie jak Alexander zawsze uwielbiała szokować, miała niełatwe początki kariery i osiągnęła zawrotny sukces w świecie mody. Ale najbardziej łączy ich w moim odczuciu fakt, że oboje w pewnym momencie doszli do wniosku, że świat mody i prowadzenie własnej marki to machina, z której nie da się uciec. Nie można ot tak wziąć urlopu i wyjechać, odciąć się, nie odbierać telefonów i odpłynąć w poszukiwaniu inspiracji. Jak ma się znane nazwisko, rozpoznawalną na całym świecie i wartą gigantyczne pieniądze markę, grono wielbicieli i pracowników, którzy muszą utrzymywać swoje rodziny, przerwa w karierze po prostu nie wchodzi w grę. I to jest smutna prawda, która wiąże się ze spełnianiem artystycznych marzeń i ambicji.
Przez cały seans zastanawiałam się, co by było gdyby wskutek prywatnych tragedii i demonów z przeszłości oraz szaleńczego, twórczego trybu życia Alexander McQueen nie popełnił samobójstwa. Co by było, gdyby nie odszedł u szczytu swojej kariery, gdyby nadal mógł tworzyć albo umiał odpocząć od całej machiny, która była jego największą miłością, ale i źródłem tragedii. Podejrzewam, że i tak nie byłby szczęśliwy. Koniec mógłby się opóźnić, ale pewnie byłby taki sam. Bo przecież wrażliwość ma swoją cenę. Zazwyczaj najwyższą z możliwych.
***
Oglądaliście ten film? Znacie projekty McQueena? Bardzo jestem ciekawa Waszych opinii na jego temat.
—
Zdjęcia: materiały prasowe