Artyście można złożyć hołd na kilka sposobów – Wojciech Młynarski doświadczył wielu z nich. Wydaje się płyty, pisze książki i artykuły, organizuje benefisy, zaprasza do programów radiowych czy telewizyjnych. Można też przygotować spektakl „ku czci”, co dla Wojciecha Młynarskiego nie jest zresztą pierwszyzną. Właśnie w takim celu powstało widowisko „Róbmy swoje” w Teatrze Ateneum.
Okazji czy pretekstów do zrobienia tego spektaklu nie brakowało, ale dwa były tu najważniejsze. Pierwszym z nich są 75. urodziny Mistrza, drugim trzydziestolecie jego współpracy z teatrem. Oba okazały się dobrze uzupełniać: kiedyś publiczność zapełniała szczelnie sale na Jego recitalach, a teraz błyskawicznie wykupuje bilety na „Róbmy swoje”. I ma ku temu nie byle jakie powody.
Spektakl w reżyserii Wojciecha Borkowskiego jest czymś na pograniczu przedstawienia teatralnego i scenicznego widowiska. Ani jedno, ani drugie określenie w same w sobie nie mogłyby go w pełni scharakteryzować. Jego akcja rozgrywa się na stacji metra Sytuacja, przez którą przewijają się uliczni grajkowie, pracownicy korporacji, studentki, imprezowicze oraz ci, u których „skroń niejedna siwa”. Przypadkowe spotkania i przelotne znajomości zawierane w oczekiwaniu na pociąg okazują się idealnymi pretekstami do wymiany opinii, doświadczeń i spojrzeń na świat.
„Przez kolejne grudnie, maje” przeprowadzają nas przedstawiciele starszego i młodszego pokolenia. W imieniu tych pierwszych mówią fantastyczni Krzysztof Gosztyła oraz Piotr Fronczewski. W imieniu tych drugich występują Tomasz Schuchardt, Olga Sarzyńska, Joanna Kulig, Julia Konarska, Katarzyna Ucherska i Sebastian Jasnych. Opowiadają swoje historie, komentują zdarzenia, szukają recept na uwierającą rzeczywistość i przede wszystkim rozmawiają. Nie tylko śpiewają dla publiczności, ale cały czas dialogują z napotkanymi postaciami. Te piosenkowe rozmowy są, moim zdaniem, bardzo mocnym atutem tego scenicznego przedsięwzięcia. Przede wszystkim dlatego, że nikt się nie wymądrza i nie twierdzi, że ma monopol na wiedzę. Bo czasem wystarczy po prostu spotkać się i porozmawiać.
Nie są tu potrzebne wymyślne dekoracje czy kostiumy. Wystarczą wspaniałe aranżacje piosenek oraz utalentowani ludzie, którzy nie silą się na popisowe wokalizy, a którzy w najprostszy z możliwych sposobów wyśpiewują to, co Autor miał na myśli. Głosy mają piękne, ale nie przyćmiewają nimi przekazu tekstów. I co ważne – towarzyszą im muzycy, którzy nie są tu tylko tłem czy poboczną rzeczywistością, ale integralną częścią zespołu scenicznego.
Wybór utworów jest nieoczywisty. Znajdują się wśród nich znane piosenki („Przyjdzie walec i wyrówna”, „Ballada o dzikim zachodzie”, „Jeszcze w zielone gramy”, „Lubię wrony”), ale też mniej znane teksty, wśród których dla mnie absolutnym przebojem okazały się „Nuty”. Każda z nich opowiada o jakiejś części rzeczywistości i każda jest mini-felietonem. Wszyscy mogliśmy przekonać się, że są to teksty bez terminu ważności – choć w części przypadków wolelibyśmy, aby były tylko ciekawostką historyczną. Ale chyba tak to jest z twórczością Mistrzów pióra – nie pozwala się łatwo zakryć kurzem i ma walor aktualności bez względu na czasy, których dotyczy.
Teksty, aluzje i wykonania budzą zachwyt i owacje, ale i czasem uciszają publiczność, która potrzebuje chwili, by wziąć oddech po wysłuchaniu brawurowo wykonanego przez Piotra Fronczewskiego monologu „Nie wycofuj się, Inteligencjo”. Spektakl w żaden sposób nie jest napuszony, ani posmarowany wazeliną. Pokazuje, że twórczość Młynarskiego może łączyć pokolenia. Chciałabym jednak, aby odzwierciedlał to także skład widowni, która – jak wynika z moich obserwacji – w przeważającym stopniu reprezentuje „starszą młodzież”. Fajnie byłoby, gdyby spektakl przyciągnął młodą widownię, która poznałaby twórczość Mistrza. Bo przecież Wojciech Młynarski to nie tylko pozdrowienia dla sympatycznej panny Krysi z turnusu trzeciego.