Kilka miesięcy temu dostałam od kolegi książkę „Przyjdzie Mordor i nas zje”, w której Ziemowit Szczerek odtajnia nieznaną historię Słowian. Przeczytałam ją szybko, ale ilekroć zamierzałam tutaj o niej napisać, działo się na Ukrainie coś, co udaremniało moje blogowe plany. No bo jak pisać o wycieczce na Ukrainę w poszukiwaniu „hardkoru”, kiedy prawdziwy hardkor rozgrywa się na naszych oczach? Doszłam do wniosku, że idealny moment chyba prędko nie nadejdzie.
Donatan i jego piękności twierdzą, że „My Słowianie wiemy jak…” Ano wiemy (naprawdę?), jak poruszać tym i owym i, jak widać, może to porwać tłumy. Tylko że ten mit „słowiańskości” odziany w kuse, barwne spódniczki, duże dekolty i dzierżący w dłoniach odpowiednie atrybuty nijak się ma do rzeczywistości, z którą spotkał się Ziemowit Szczerek – autor książki „Przyjdzie Mordor i nas zje, czyli tajna historia Słowian”. Jego publikacja to zapis kilku wypraw na Ukrainę, które dalekie były od modnych obecnie wypadów „all inclusive”. Chociaż to w sumie zależy, czym dla kogo jest rzeczone „inclusive”…
Książka zafundowała autorowi Paszport Polityki (sic!). Całkiem nieźle, szczególnie, że mamy tu do czynienia z postacią pisarza-reportera. Teraz z kolei może jeszcze otrzymać nagrodę Nike. A jest za co.
Główny bohater podróżuje po ukraińskich miastach, miasteczkach i wsiach w towarzystwie swoich miejscowych oraz poznanych w terenie znajomych. Wycieczki rozwalonymi samochodami prowadzonymi po różnych środkach odurzających (z balsamem na potencję na czele) okazują się świetnym pretekstem do wielu poważnych rozmów na tematy polityczne. Chociażby takich:
„Jeśli na przykład muzułmankom wmawia się całe życie, że paradowanie okrągłą dobę w pokrowcu na muzułmankę to jej przywilej, a nie upośledzenie, w końcu w to uwierzą. Tak samo jak Koreańczycy wierzą w to, że gdy Wielki Przywódca idzie przez park, to mu ptaki ćwierkają „Międzynarodówkę”. Całe gadanie o poszanowaniu odrębności kulturowej to brednie. (…)
– Tak więc ja, tak zwany Ukrainiec, nieudany tak zwany Polak – oznajmił Taras – żyję na granicy dwóch cywilizacji. Zruszczonego stepu i humanitarnego Zachodu. I zgadnij, co wybieram. Bud’ma! – zasalutował butelką balsamu.
– To dlaczego cała Rosja nie wybiera Zachodu? – spytałem po chwili. Jeśli ta zachodnia cywilizacja jest taka atrakcyjna?
Taras powoli zwrócił ku mnie wzrok. Kwas mu już chyba jednak wchodził.
– Bo Rosja jest jebana w głowę tak samo jak muzułmanki i Koreańczycy. Tyle że muzułmanki jebią w głowę muzułmanie, Koreańczyków – wielki wódz i jego koledzy, a Rosja jebie się w głowę sama.”
Rozczarują się ci, którzy będą poszukiwać tu kronikarskiej skrupulatności i wiernych zapisów rozmów, spotkań i obserwacji. Chociaż do tych ostatnich autor książki oko ma – tego nie można mu odmówić. Sprytnie wyłapuje pojedyncze elementy miejscowego chciałoby się rzec „folkloru” (tak różnego od kolorowych wycinanek i haftowanych serwetek). I, nie przebierając w słowach, kreśli wizerunek kraju, który nijak ma się do słynnej piosenkowej „zielonej Ukrainy”. Niby reportaż, ale też nie do końca. Ta książka to pewnego rodzaju hybryda łącząca kronikę wyprawy czy pamiętnik pisany z reporterskim zacięciem, opowieść gonzo, w której rzeczywistość łączy się z elementami prawie science-fiction, z domieszką sporej ilości przemyśleń z politycznego podwórka.
„Na Mołdawiance, gdzie z nudów szukałem śladów żydowskich gangsterów Babla – nie było prawie nic. Po mordzie można było, owszem, dostać, ale trzeba było się bardzo postarać. Postarałem się i dostałem, w imię sztuki.”
Książce towarzyszy pewien ciężar. Nie wiem, czy gatunkowy. Chyba nie. Może raczej wynika on z pewnego poczucia winy, że patrzymy na naszych „braci ze Wschodu” z lekkim przymrużeniem oka, trochę z góry, jako ci z tak zwanej lepszej rzeczywistości. Że jeździmy tam, aby poczuć się lepiej w swojej „polskości”, wyleczyć kompleksy i odbić sobie to, że jeszcze w wielu miejscach jesteśmy postrzegani przez pryzmat negatywnych mitów i stereotypów.
Na szczęście Szczerek nie dorzuca nam tu do odrobienia pokuty i nie dorabia do tego ukraińskiej martyrologii. Ma niesamowity talent do konstruowania ciekawych spostrzeżeń dotyczących zastanej rzeczywistości. Jego „szkiełko i oko” połączone z ciętym językiem i ogromną dynamiką tekstu powoduje, że książkę czyta się mimo wszystko bardzo lekko, a podróż przez stepy, rozwalone drogi i zapyziałe mieściny ani trochę nie męczy. Wręcz przeciwnie – pozwala spojrzeć na pewne sprawy społeczno-polityczne zupełnie inaczej, bez zadęcia.
„No i znowu chlejemy. Człowiek myśli, że w podróży będzie miał cholera wie jakie przygody, a i tak zawsze kończy się tak samo.” Poszukiwanie egzotyki wymaga poświęceń.