Dziś w ramach cyklu „Cały ten jazz! MEEt!” w Klubie Kultury Saska Kępa wystąpił Wojciech Karolak. Byliśmy tam razem z P. i … całym tłumem żądnej jazzu publiczności. Spodziewaliśmy się, że może być sporo osób, ale nie że aż tyle. Organizatorzy zapowiedzieli, że nie będzie to regularny koncert, a spotkanie połączone z drobnymi elementami muzycznymi. Podejrzewam, że sami byli w niezłym szoku kiedy zobaczyli te tłumy.
Jazz nie jest muzyką łatwą, lekką i przyjemną – takie są fakty. Dużo łatwiej spodziewać się kolejek przed klubem, w którym odbywa się koncert disco polo. Ale my najwyraźniej nie doceniliśmy gustów muzycznych warszawiaków. Chociaż tak naprawdę bardziej niż zagęszczenie widowni zaskoczył nas jej przekrój wiekowy. Podejrzewam, że ponad połowa to przedstawiciele grupy, której wiek przestaje już być „średnim”. Pewnie jakiś udział w budowaniu frekwencji miał szum medialny, który wytworzył się za sprawą wydanej niedawno książki Artura Andrusa „Boks na ptaku” z Karolakiem w roli głównej (wespół w zespół z żoną Marią Czubaszek rzecz jasna). Ale żywiołowe reakcje widowni na muzykę graną na żywo udowadniały, że nie o „celebrytę” tu chodzi, a o dźwięki i historie, które ma on do opowiedzenia.
Wojciech Karolak okazał się nie tylko ciekawym, ale także bardzo miłym i elokwentnym rozmówcą. Cierpliwie odpowiadał na pytania Aleksandry Nowosad i Jerzego Szczerbakowa, opowiadał różne anegdoty i na każdym kroku udowadniał, że ma do siebie duży dystans. Nie gwiazdorzył mimo tego, że ma do tego podstawy – grywał z największymi muzykami, w najlepszych salach koncertowych i dorobił się dużej popularności. Dowiedzieliśmy się, co jest dla niego najważniejsze w jazzie, dlaczego nie lubi „gadatliwości” fortepianu, skąd wzięła się jego miłość do organów Hammonda i jak to było z okładką do „Time Killers”. I oczywiście na każdym kroku podkreślał, że on właściwie nie umie grać. Nikt mu nie uwierzył, ale to była naprawdę fajna lekcja jazzu.
A u mnie w zapętleniu ta płyta: