Zanim się pojawiłeś to film, na który poszliśmy z P. tylko dlatego, że właściwie nie było innego wyboru. To znaczy był, ale na tyle ograniczony, że ta akurat propozycja wydawała się tak zwanym mniejszym złem. W normalnych warunkach nie podejrzewałabym siebie o oglądanie melodramatu. Jeszcze bardziej bym siebie nie podejrzewała o to, że podczas takiego filmu nie będę spoglądała na zegarek. A jednak to możliwe. Są dwie opcje: albo się starzeję albo to musiał to być całkiem niezły film.
Pamiętam swoje odczucia, gdy czekając przed seansem na kawę patrzyłam na plakat. Trochę chciałam wtedy uciekać, a trochę liczyłam na to, że kofeina pozwoli mi obejrzeć przynajmniej z połowę filmu. Okazało się, że był to przejaw straszliwej tępoty. W myśl zasady, że jedna jaskółka itd. nie sądzę, że po obejrzeniu „Zanim się pojawiłeś” stanę się fanką takich produkcji. Jednak nie będę więcej oceniała (aż tak bardzo) filmów po plakacie (i szufladzie tematycznej). Całe szczęście, że nie oglądałam wcześniej zwiastunów, bo pewnie zamiast kawy od razu wzięłabym do kina środki nasenne. Byłoby szkoda.
Film w reżyserii Thei Sharrock oparty jest na bestsellerowej powieści Jojo Moyes o tym samym tytule (autorka przygotowała też jego scenariusz). Oczywiście, że nie znałam tej książki. Skoro dałam już popis wszelkiej upartości dodam, że w życiu bym po nią nie sięgnęła. Nie moja stylistyka, nie moja tematyka, a jednak ekranowa wersja całkiem mi się spodobała. Mimo sporej dawki romantyzmu, której zazwyczaj unikam jak ognia.
To trochę opowieść o Kopciuszku made in England. Lou Clark to ładna dziewczyna, która nie wymaga od życia zbyt wiele – odpuściła sobie studia i pracuje po to, żeby pomóc rodzinie znajdującej się w trudnej sytuacji materialnej. Ma chłopaka, który odnosi sukcesy sportowe i biznesowe. Jej życie opiera się na pracy, spotkaniach z nim i oglądaniu telewizji. Interesuje się modą (uwielbia stylizacje a la papuga), ale nie ma wygórowanych ambicji i praca w kawiarni jest dla niej całkiem sensownym zajęciem. Chociażby dlatego, że potrafi parzyć dobrą herbatę i uwielbia rozmawiać z ludźmi. Nagle, z dnia na dzień traci pracę i musi szybko znaleźć coś nowego. Trafia do zamku (brzmi to i wygląda tak samo spektakularnie), w którym ma się opiekować Willem Traynorem, 31-latkiem poruszającym się na wózku inwalidzkim. Mimo tego, że jest straszliwie gadatliwa (czasem aż za bardzo), nie może nawiązać z nim kontaktu. Jej podopieczny jest krnąbrny, złośliwy i zamknięty w sobie. Dzieje się tak dlatego, że nie może pogodzić się z tym, że w wyniku wypadku stracił swoje bogate w emocje, aktywności i wydarzenia życie. Posypało mu się dosłownie wszystko: kariera, zdrowie, pasje, a nawet miłość – po nieszczęśliwym zdarzeniu jego dziewczyna odeszła i związała się z ich wspólnym przyjacielem. Kiedy Lou dowiaduje się, że Will załatwia wszystkie formalności związane z eutanazją, stawia sobie za cel zatrzymanie go przed tym ruchem. Wymyśla różne atrakcje, stara się go uszczęśliwić, spędza z nim dużo czasu – także po godzinach. Angażuje się w swoją misję tak bardzo, że w końcu się zakochuje…
Opowieść brzmi banalnie, ale aż tak bardzo banalna nie jest. Została sensownie zrealizowana i dobrze się ją ogląda. W ogromnej części jest to zasługa aktorów. Śliczna Emilia Clarke (Lou), która czasem przeginała z mimiką, arcyprzystojny Sam Claflin (Will) oraz Janet McTeer (matka Willa), Charles Dance (ojciec Willa) i Jenna Coleman (siostra Lou) stworzyli kreacje, które nie przytłoczyły i nie przeromantyzowały historii. Opowieść ta jest w końcu pretekstem do poruszenia nielekkiego tematu eutanazji – pokazuje proces dojrzewania do takiej decyzji w obliczu poczucia beznadziei i fizycznego cierpienia. Niestety, wątek ten nie został potraktowany kompleksowo – jest pokazany właściwie tylko z jednej strony. I tak naprawdę nie poddano go dyskusji. A szkoda, bo temat i pomysł, w jaki został wpleciony już sam w sobie daje dużo do myślenia. I to nie jest tak, że to myślenie ogranicza się tylko do sali kinowej.
Spodziewałam się, że zobaczę na ekranie coś zupełnie innego. Może jestem nieczuła, ale łez ze mnie nie wycisnęło. Myślę, że to za sprawą mojej wysokiej odporności na wszelkie romantyczne historie. Na szczęście dla równowagi pojawiło się sporo większych i mniejszych wątków humorystycznych pozwalających na chwilę oddechu. Taka mieszanka trudnych tematów, lekkich przerywników i kilku znaków zapytania sprawiła, że nie nudziłam się i nie spoglądałam co chwilę na zegarek – a w przypadku moich spotkań z X muzą nie jest to takie oczywiste. Miło było patrzeć, jak radosny dzieciak ukryty w ciele 26-latki zmienia siebie i życie faceta, który zupełnie stracił wiarę jego sens.
Gdybym miała podsumować produkcję jednym hasłem, określiłabym ją jako film o zmianie. Bo zmian w nim nie brakuje. W życiorysach wszystkich bohaterów i w świecie dookoła nich. Ułamek sekundy może dużo zmienić, podobnie jak dużo może zmienić spotkanie, utrata pracy, chęć pomocy drugiej osobie. Dlatego według mnie warto zobaczyć ten film. Bez względu na to, czy przydadzą się chusteczki, czy nie.