„Przekrój” w nowej odsłonie trafił na rynek miesiąc temu i z wejścia narobił na tymże rynku sporego zamieszania. Do grona szczęśliwców należeli ci, którym udało się go zdobyć jeszcze przed Świętami, inni szukali na portalach społecznościowych informacji, gdzie jeszcze można go kupić albo czekali na dodruk. Ja znalazłam się w tej pierwszej grupie, więc miałam sporo czasu na dokładne zapoznanie się z zawartością pisma.
Nie jest trudno zauważyć, że „Przekrój” już na starcie zaliczył ogromny sukces. Ukazał się 19 grudnia 2016 roku i w ciągu kilku pierwszych dni jego nakład 50 tysięcy egzemplarzy został wyczerpany. Zainteresowanie było ogromne – klienci pytali, więc i dystrybutorzy pytali. Wydawcy stwierdzili, że trzeba dodrukować jeszcze 30 tysięcy, które chyba też w pełni nie nasyciły rynku. Nie wiem, czy widzieliście, co dzieje się na Instagramie po wpisaniu hasztagu #przekrój. Jeśli nie – koniecznie sprawdźcie. Oczywiście, że jest to pewnego rodzaju snobizm. Ale akurat w kulturalnym snobizmie nie widzę absolutnie nic szkodliwego czy niewłaściwego. Jest wręcz przeciwnie.
Pewnie nie tylko ja zastanawiam się, w czym tkwi sekret sukcesu tego przedsięwzięcia. Pamiętam, co działo się z „Przekrojem” trzy lata temu, kiedy znikał z rynku. Nie było lamentów, hasztagów ani wpisów na społecznościówkach (jeśli były, to ja ich nie odnotowałam). Po prostu umarł sobie cichutko śmiercią naturalną – jak wiele pism, które przestały interesować czytelników i tym samym przynosić zyski właścicielom. Towarzyszyły mu wtedy tylko krótkie teksty informujące o tym fakcie w pismach i na portalach branżowych. Czyżby czytelnicy jednak zatęsknili za tym tytułem? A może to aura wspominanego dziś powszechnie Profesora Filutka?
Myślę, że chodzi o coś zupełnie innego. Tomasz Niewiadomski (wydawca) i zebrana przez niego ekipa postanowiła wskrzesić „Przekrój” na własnych zasadach. Widać, że ich koncepcja jest dokładnie przemyślana, choć zapewne kontrowersyjna w niektórych założeniach. Przyjrzeli się dokładnie historii pisma, przekopali przepastne archiwa i zastanowili się, co chcą zaoferować czytelnikom. Dlatego do naszych rąk trafił stary-nowy „Przekrój” jako magazyn społeczno-kulturalny, w innym formacie, z dawnym logo i z masą elementów, które przed laty były jego siłą, a w toku ewolucji gazety gdzieś zaginęły.
Jest teraz jak „Pory roku” Vivaldiego – kwartalnikiem. Pierwszy, zimowy numer zapowiadał nieśmiało na okładce, że posiada w środku teksty, ilustracje, krzyżówki i warzywo numeru. Nie zapowiedział tylko jakie dobre (i nie mam tu na myśli warzywa). Na pierwszych stronach poznajemy skład redakcji oraz krótkie przedstawienie najważniejszych informacji z kraju i ze świata, z ziemi i kosmosu. Dalej są krótsze i dłuższe artykuły dotyczące różnych dziedzin życia: kultury, sportu, architektury, ekologii, mody oraz polityki. Te ostatnie podane w zupełnie inny, niż ten przaśny sposób, do jakiego jesteśmy przez ostatnie lata przyzwyczajeni. Oprócz tego polskie i zagraniczne opowiadania, felietony, krótkie formy literackie oraz recenzje. Wszystko to okraszone rysunkami nadwornego rysownika Marka Raczkowskiego i innych świetnych grafików – m.in. Kariny Piwowarskiej, Mieczysława Wasilewskiego czy Gosi Herby.
Najbardziej cieszy mnie to, że nowe, współczesne teksty i prace wymieszane są z materiałami z archiwum. A są to materiały nie byle jakie – teksty Wiecha, Janusza Minkiewicza, Jerzego Szaniawskiego, Stanisława Lema, komiks Kazimierza Wiśniaka i Piotra Skrzyneckiego oraz oczywiście obrazkowe przygody Profesora Filutka. Kogo jak kogo, ale mnie zdecydowanie nie trzeba przekonywać do tego, że odwoływanie się do przeszłości ma ogromny sens. Redaktorzy musieli zadać sobie sporo trudu, aby odpowiednio to wszystko skomponować. Dzięki temu nowy-stary „Przekrój” stał się wydawniczym rarytasem, a nie skansenem opartym na rzeczach omiecionych z pajęczyn czy osuszonych z formaliny.
To samo dotyczy strony graficznej pisma. Pomysł powrotu do wzorców sprzed wielu lat jest świetny. „Przekrój” robiony jest teraz wbrew chyba wszystkim możliwym współczesnym założeniom, wyznacznikom, badaniom i trendom. Mieszanina różnych elementów, mozaikowe ułożenie tekstów, ramek oraz grafik i cała zabawa formą wychodzi tu naprawdę fajnie. Okazuje się, że ludzie – nawet młodzi, nie do końca może zaznajomieni z takimi zjawiskami – doskonale się w nich odnajdują. W końcu jeśli tekst jest dobry, to dlaczego miałoby nam przeszkadzać, że musimy się pofatygować na kolejne strony, aby znaleźć jego dokończenie?
Jeśli już jesteśmy przy dobrych tekstach, to moim ulubionym jest artykuł o założycielu „Przekroju” – Marianie Eile. Artykuł został napisany w lekkiej, reportażowej formie, ale z dużą ilością ciekawych, historycznych informacji (i z przerywnikami w postaci mądrości psa Fafika). Mam nadzieję, że w kolejnych numerach pojawią się następne teksty prezentujące sylwetki osób „zamieszanych” w tworzenie tej gazety. Bardzo cieszą mnie też wszystkie drobne formy – komiksy, ilustracje, zgadywanki, rymowanki, które dobrze wypadają wymieszane z dłuższymi tekstami. Oraz oczywiście – a może przede wszystkim – cenię „Przekrój” za inteligentny, często purnonsensowy humor, którego mi w dzisiejszej prasie (i w sieci) bardzo brakuje. Momentami przywodzi na myśl „Szpilki” – które chętnie razem z „Przekrojem” umieściłabym na swoich półkach.
Formuła jest trafiona. Pismo nie jest do jednorazowego, szybkiego „połknięcia”, tylko zostaje z nami na dłużej. Moim zdaniem dobrze, że „Przekrój” nie występuje w wersji cyfrowej – nie jestem przeciwniczką elektronicznych wersji, ale w tym przypadku taka nowoczesna forma mogłaby zabrać trochę tego uroczego, lekko przykurzonego klimatu. Ewidentnie ludzie zrozumieli nie tylko treść, ale całą ideę gazety. Skoro wszystko już było, takie oryginalne (współcześnie) podejście do wydawania czasopisma jest miłą odmianą. Apetyty – podobnie jak oczekiwania, są ogromne. Trzymam kciuki i czekam na następny numer. Półki są już na to przygotowane.