Konstanty Ildefons Gałczyński, czyli jeden z najlepszych polskich poetów 23 stycznia obchodzi swoje urodziny. W jego przypadku celebracja 111. rocznicy nie wydaje się czymś wybitnie ekstrawaganckim. O tym, że wielkim poetą był, wiemy doskonale ze szkoły. Ale kilka fajnych wątków, a właściwie anegdot z jego życiorysu zaskoczyło mnie ostatnio za sprawą pewnej książki. „Niebezpieczny poeta” Anny Arno pojawił się na rynku wydawniczym przeszło dwa lata temu. Składam tu niniejszym samokrytykę, bo na mojej półce ta publikacja musiała nieźle się zakurzyć zanim po nią sięgnęłam. Przeczytałam ją dopiero teraz i bardzo żałuję, że tyle zwlekałam. Ale jak to mówią, lepiej późno, niż wcale.
Nie będę się tu rozpisywała na temat twórczości Zielonego Konstantego. Daruję Wam daty, fakty i wiersze, bo od tego mamy masę źródeł książkowych i internetowych. Powszechnie wiadomo, że od alkoholu nie stronił, był lunatykiem oraz wielbicielem kawy, pisał zielonym atramentem, powiewał czasem jak polityczna chorągiewka i niezłym bywał rozrabiaką. Ale takie są zazwyczaj artystyczne życiorysy. W książce Anny Arno znalazłam kilka anegdot i opowieści, które mnie ubawiły albo zdumiały. I sprawiły, że chcę, abyście poznali Gałczyńskiego od tej nie do końca literackiej strony.
Karabin
Nie miała z nim lekko żona Natalia, koledzy po fachu, współpracownicy w gazetach, ani tym bardziej przełożeni w wojsku. Na jedno z pytań na egzaminie w prestiżowej Szkole Podchorążych Rezerwy miał odpowiedzieć cytatem z Haska, mówiącym że „karabin jest narzędziem szatana”. Nie jest trudno zgadnąć, że nie wpisał się tym w klucz odpowiedzi. I został zdegradowany.
Skarpety
Podczas jednej z (zakrapianych, a jakże) imprez wymyślił zabawę w „Prane”. Każdy z zebranych wrzucał do puli nagrody po pięć groszy, a następnie w drodze losowania wybierano wąchacza. Każdy z zebranych zdejmował buty, a wylosowany nieszczęśnik miał obwąchiwać wszystkim nogi. Wygrywał ten, kto miał najbardziej cuchnące skarpety.
Rower
Żona namówiła Konstantego na leczenie odwykowe (od alkoholu), które miało odbyć się w wielkopolskich Miłowodach. Podobno ciężko znosił terapię, ale mimo to udało mu się zjednać sobie przyjaźń personelu. Na przykład wieczory spędzał na dyskusjach z zachwyconym jego erudycją dyrektorem ośrodka. Zaczynały się one od kawy, a kończyły na alkoholu. Jedna z takich zakrapianych rozmów zakończyła się przypływem ułańskiej fantazji i wycieczką rowerową po szpitalnym korytarzu. Nocną ciszę rozdarł wtedy brzęk tłuczonego szkła, po którym dyrektor zniknął w ciemnościach. Dla niego skończyło się to przeniesieniem na inne stanowisko, a dla pomysłowego kuracjusza – wypisaniem z ośrodka.
Matura
Całkiem dobrze odnalazł się Gałczyński w satyrze, która pomagała mu radzić sobie z rzeczywistością. O „Zielonej Gęsi” wszyscy wiemy, ale prowadził także satyryczną „Rubrykę nr 47.” w „Odrodzeniu”. Nie żałował sobie ciętych komentarzy – parodiował ogłoszenia, jadłospisy, kalendarze i wszystko, co akurat podeszło mu pod pióro. Stworzył m.in. ciekawe zadanie maturalne na rok 1948: „Czy gdyby Juliusz Słowacki (jak niektórzy inni!) stał całe życie na głowie, mógłby Juliusz Słowacki, stojąc na głowie, stanąć jednocześnie na świeczniku?”.
Zając
Z okazji swoich imienin, w marcu 1952 roku Konstanty postanowił zrobić sobie nietypowy prezent w postaci… wypchanego zająca. Ale nie samo to było najbardziej szokujące. W zdumienie wprawiła wszystkich motywacja, która spowodowała zakup takiego eksponatu. Miało to być odkupienie grzechów dzieciństwa. W jego rodzinnym domu stał podobno taki wypchany zając, którego mały Konstanty z lubością maltretował. Postanowił wynagrodzić swoje haniebne czyny innemu zwierzęciu, które, ku przerażeniu żony, pieścił i traktował z atencją. Zabrał swoją „maskotkę” nawet do Instytutu Hematologii, gdzie przechodził badania.
To tylko kilka anegdot z bogatego i nie zawsze wesołego życiorysu Konstantego Ildefonsa. Jeśli chcecie więcej, polecam sięgnąć po „Niebezpiecznego poetę” Anny Arno. Albo po „Pchli targ” Antoniego Marianowicza, w którym zabawnych historii o Gałczyńskim nie brakuje. Na deser moja ulubiona piosenka. A do samego Konstantego zapewne jeszcze tu wrócimy.