Antoni Marianowicz to postać wyjątkowa z wielu powodów. Ja lubię go przede wszystkim za to, że był redaktorem „Szpilek”, ale także za to, że obchodził urodziny tego samego dnia co ja (tyle, że rocznik nam się mocno nie zgadza). Jako pisarz, poeta, redaktor i bywalec kawiarni, w których siadywali najwięksi, miał możliwość poznania wielu interesujących ludzi. Z częścią z nich się przyjaźnił, innych podziwiał z bezpiecznej odległości, z niektórymi pił wódkę lub jadał obiady. Miał zdolność zapamiętywania drobnych rzeczy, cech i opowiastek, które spisał i dzięki którym możemy dziś poznać Tuwima, Słonimskiego czy Brzechwę z nieco innej strony niż ta znana ze szkolnych obowiązkowych lektur.
Mechanizm działania instytucji zwanej „pchlim targiem” mniej więcej jest nam wszystkim znany. Można na nim znaleźć różnego rodzaju drobiazgi, starocie, bibeloty itd. Niedawno dostałam w prezencie książkę, która pełna jest takich właśnie drobiazgów – tyle, że są to drobiazgi nie do zdobycia w jakimkolwiek sklepie czy markecie. „Pchli Targ” Antoniego Marianowicza to skarbnica małej, drobnej wiedzy o dużych i ważnych osobistościach naszego świata literackiego. Postanowiłam więc tu sprzedać kilka anegdot i opowieści, bo zdecydowanie warto podawać je dalej. Zapraszam na krótką wycieczkę po marianowiczowskim targu z historyjkami.
Potomek jednego z bohaterów „Lalki”
Nie będzie chyba nadużyciem, gdy w stosunku do Antoniego Słonimskiego użyję określenia „idol”, bo Marianowicz zdecydowanie zaliczał się do jego „fanów”. Na szczęście dla obu literackich Antonich, połączył ich ożenek tego starszego z siostrą cioteczną ojca tego młodszego. Był to zdecydowanie pretekst do zacieśnienia więzi rodzinnych – i ani trochę się tym porywom rodzinności nie dziwię zwłaszcza, że zapowiadały się ciekawe.
Pielęgnowanie tych więzi owocowało dla przyszłego redaktora honorami i zaszczytami, takimi jak zaproszenia na wspólne obiady, prezentami (znaczna część księgozbioru z gabinetu sławnego wujka trafiła w ręce Marianowicza w początkach wojennych zawirowań) i licznymi sytuacjami towarzyskimi, z których po prostu nie wypadało nie skorzystać. A tym bardziej nie wypadało się nie chwalić. Poza lekkimi stronami rodzinnych były też słowa i gesty wsparcia, gdy Antoni Słonimski bywał ofiarą politycznej nagonki. I gdy jego stolikowi w Ziemiańskiej zdarzało się pustoszeć tylko i wyłącznie przez „względy bezpieczeństwa”.
Często wytykano mu żydowskie korzenie, ale zachowywał do tego zdrowy dystans: „Rano, po przebudzeniu okropnie żydłaczę – opowiadał. Potem w ciągu dnia mi to przechodzi, a wieczorami zdarza się, że mówię już całkiem czysto po polsku”. Jednocześnie szczycił się i tym na przykład, że jego ojciec – Stanisław Słonimski, był znanym warszawskim lekarzem, a do tego pierwowzorem doktora Szumana z „Lalki”.
Dystans i poczucie humoru wiązało go z innymi twórcami „obarczonymi” tymi przymiotami. Tym najważniejszym był jego najlepszy przyjaciel – Julian Tuwim, z którym połączyło go „kpiarstwo i śmiech”. Więzi musiały być wyjątkowo silne. I nic w tym dziwnego.
Mistrz targowania i „mistrz” ortografii
Jeśli miałabym wypowiadać się tu w kategoriach zazdrości, to zazdrościłabym Marianowiczowi może nie tyle możliwości współpracy z największymi pisarzami (obstawiam, że nie było łatwo), ale tego, że jako dzieciak mógł sobie łazić z plecakiem po ulicy Mazowieckiej i spotkać, na przykład, choćby wspomnianego przed chwilą Tuwima. I jeśli mogę w tych zazdroszczeniach pójść dalej – to tak, zazdroszczę też tego, że mógł takiego Tuwima poznać i bywać u niego na imprezach. Oczywiście już po wyrośnięciu z wieku plecakowego.
Państwo Tuwimowie byli dość towarzyscy. Marianowiczowi udało się ich poznać przez znajomego – karykaturzystę Jerzego Zarubę. Często byli zapraszani na wspólne obiady, ale też chętnie zapraszali do siebie gości. Podobno rozgrywały się u nich prawdziwe orgie polegające głównie na piciu wiśniówki. Czasem zdarzały się nawet tańce (ulubionym tańcem Juliana Tuwima był walc). Pani Tuwimowa próbowała uspokajać towarzystwo w trosce o zdrowie męża, ale miała raczej słabe wyniki w tej dyscyplinie. Raz podobno odbyła się w ich willi zupełna demolka – oczywiście za pozwoleństwem, a nawet przy poklasku samego gospodarza. No, może demolka nieco inteligencka – jeśli się wie, kogo zapraszać, to może obyć się nawet bez gruzu i połamanych mebli.
Z biegiem lat przyszło redaktorowi Marianowiczowi współpracować z Tuwimem przy różnych okazjach. Bywał w jego gabinecie w literackich interesach, redagował wybór satyr „Piórem i piórkiem” i… udzielał mu porad w sprawie ortografii. Kiedyś tak dopomógł, że w dedykacji książki jest błąd w słowie „obydwóm”. Ale komu by to przeszkadzało.
Rozchwytywany przez panie mecenas z ZAiKSU
O tym, że Jan Brzechwa specjalizował się w utworach dla dzieci, wiedzą wszyscy. O tym, że był cenionym prawnikiem mówi się (pisze) już mniej. Zresztą mam wrażenie, że niezbyt wiele jest dziś miejsc, w których opowiada się o żywotach pisarzy. Dlatego – po raz kolejny – brawa dla Marianowicza, który miał szczęście Brzechwę nie tylko znać, ale też z nim współpracować. I to nie tylko w „Szpilkach”, ale także poza nimi. Ich wspólna telewizyjna „Szopka” na rok 1960 okazała się wielkim sukcesem (informacja o niej znalazła się nawet w „Le Monde”)Po niej przyszły kolejne podobne przedsięwzięcia, między innymi we współpracy z Januszem Minkiewiczem, o którym napiszę kilka akapitów dalej.
Wracamy do Brzechwy i jego kariery – pisarskiej i nie tylko. Podobnie jak jego stryjeczny brat – Bolesław Leśmian – był prawnikiem, w dodatku bardzo cenionym. Właśnie dlatego był działaczem, a potem prezesem Stowarzyszenia ZAIKS. Marianowicz nie mógł znaleźć odpowiedzi na pytanie, jak Brzechwa znajdował na wszystko czas i jak to się działo, że w każdej dziedzinie odnosił sukcesy. A obszarów działalności miał całkiem sporo – pisał książki, uczestniczył w spotkaniach z czytelnikami, brał udział w zebraniach ZLP i ZAIKS-u, podróżował, grał w karty… a jeszcze miał czas na romanse, flirty i przyjaźnie z kobietami. W tej dziedzinie także sukcesów i rewelacji nie brakowało.
Jego relacje z kobietami to chyba temat na oddzielną książkę. I pewnie wyszłoby z tego pokaźne tomiszcze. Po pierwsze – żona Janka, którą bardzo kochał i z którą spędził całe życie. Po drugie – brak odporności na wdzięki innych kobiet, których kręciło się wokół pisarza bardzo wiele. Trzecią sprawą była cierpliwość żony w dziedzinie znoszenia uczuciowych „wycieczek” męża.
Nic dziwnego, że cieszył się tak wielkim powodzeniem, bo jak wynika z opowieści redaktora Marianowicza, Jan Brzechwa wyróżniał się ogromnym wdziękiem i elegancją. Był estetą – nie tolerował niechlujstwa i bylejakości. Odnosiło się to do wyglądu, zachowania i miało swój oddźwięk w podejściu do pracy. Dziś pewnie mógłby zostać coachem i uczyć ludzi, jak odnosić sukcesy – świecąc oczywiście swoim przykładem.
Ten od kaczki
Korytarze „Szpilek” dużo widziały i słyszały. Były na przykład świadkami (wraz z Marianowiczem) spotkania Antoniego Słonimskiego z Konstantym Ildefonsem Gałczyńskim. O tym, jakimi „żartownisiami” (i to na poważnie) bywają pisarze, świadczyć może na przykład ich powitanie. Gdy Gałczyński zobaczył Słonimskiego i pędził do niego z serdecznym uściskiem dłoni, tamten wskazał na kolegę palcem i z dziwnym wyrazem twarzy zapytał Marianowicza „to ten od kaczki, prawda?” Ani Gałczyński, ani jego Zielona Gęś się za to nie obrazili. Cóż, zawsze mogli odwdzięczyć się obrzucając Słonimskiego na przykład skumbriami w tomacie.
Marianowicz określił Konstantego Ildefonsa dość delikatnie – jako osobowość rozwichrzoną. Nie znając go jeszcze osobiście, wstawił się za nim w konsulacie w Brukseli, aby ułatwić mu powojenny powrót do kraju. Ostrzegł urzędnika, że pisarz może być na przykład schlany jak nieboskie stworzenie i że może zgłosić się do odprawy ze znacznym opóźnieniem. I nie pomylił się ani odrobinę, bo Konstanty stawił się z godzinnym opóźnieniem i to w stanie mocno wskazującym na spożycie ogromnych ilości alkoholu. W dodatku z gratisową pasażerką, którą określił jako swoją narzeczoną. Podobno wtoczył się na statek wznosząc okrzyki i śpiewając patriotyczne pieśni, a z każdej stacji kolejowej słał depesze do żony. Natalia z powrotu męża marnotrawnego ucieszyła się bardzo, a z obecności jego nowej przyjaciółki już mniej – ale rozprawiła się z problemem dość szybko i bez ceregieli.
Oficjalnie Marianowicz poznał „Zielonego Konstantego” w 1949 roku. Okazał się bardzo przyjemnym człowiekiem nie tylko jeśli chodzi o powierzchowność, ale także o sposób bycia. Bruderszaft pili dwukrotnie, ale jakoś nie udało im się przełamać towarzyskich konwenansów i przez cały okres swojej znajomości pozostali przy formie „pan”. Nic dziwnego, że Marianowiczowi nie przyszło do głowy dochodzić swoich praw w tej materii – ja też nie miałabym odwagi.
Najważniejsze, że współpracowało im się dobrze. Gałczyński, mimo swojego całego życiowego nieogarnięcia w kontaktach z redakcją, był sumienny i operatywny. Czasem zdarzało mu się kończyć rozpoczęte w domu pisanie w redakcyjnym lokalu. Obowiązkowo zielonym atramentem, czasem na kolanie odzianym w zielone spodnie.
Fashionista w białym szlafroku
Skoro jesteśmy już przy redakcji, czas na autora, z którym przyszło Marianowiczowi współpracować przez prawie 30 lat. Ich duet pisarski zaczął się od relacji uczeń-mistrz, a rozwinął w spółkę autorską „Dwaj panowie M”. Mowa o Januszu Minkiewiczu – słynnym Miniu, który znany był nie tylko jako poeta satyryczny, gwiazda kabaretu „Stańczyk”, ale i jako stały bywalec warszawskich lokali.
Marianowicz mógł poznać Minkiewicza z innej, bardziej prywatnej strony, a była to strona nie byle jaka. W ramach wspólnej pracy spotykał się z nim średnio raz lub dwa razy w miesiącu – sporadycznie w Spatifie, a najczęściej w jego mieszkaniu na Nowomiejskiej. Przyjmował go zazwyczaj w kusym, białym (w czasach jego świetności) szlafroku, w najmniejszym pokoju swojego M3 – tym, który był jednocześnie jego gabinetem, salonem do przyjmowania gości i pracownią. A wszystko dlatego, że podobno tam akurat było najciszej. Kiedyś poprosił Marianowicza o osobliwy prezent – stary, skrzypiący wentylator, którego dźwięk był dla niego jedyną uspokajającą ścieżką dźwiękową do snu.
Pisali wspólnie libretta i piosenki do spektakli teatralnych, przetłumaczyli lub zaadaptowali kilka operetek i musicali, tworzyli szopki satyryczne i oczywiście teksty dla „Szpilek”. A do tego, w doborowym towarzystwie (Jeremi Przybora, Anatol Potemkowski i Janusz Osęka), tworzyli legendarny „Kabarecik Reklamowy”.
Najsmutniejsze jest to, że satyryk Minkiewicz z czasem zamilkł i odpuścił wszystkie swoje pisarskie działania. Podobno dopadło go coś w stylu alergii na polityczną rzeczywistość, w którą tak mocno wpisywały się działania ścinającej wszystko cenzury, a ta – jak wiemy – zazwyczaj posługiwała się tępym narzędziem. Nie tylko nie pisał nowych rzeczy, ale w pewnym momencie zakazał wydawania starych. Zrobił tym światu trochę na złość, ale chyba taki właśnie miał charakter. Nawet lekarz, który przeprowadził u niego operację usunięcia nowotworu przypomniał jedną z obiegowych opinii, że była to jedyna niezłośliwa rzecz w Januszu. Trzeba przyznać, że jest to w pewnym pokrętnym sensie nawet urocze. Mniej więcej tak, jak zasypianie przy wentylatorze.
***
„Jestem szufladą urzędującą w biurku redaktora jednego z warszawskich wydawnictw. Nie odznaczam się specjalną gładkością. Przeciwnie, jestem nawet z gruba ciosana i od czasu do czasu zacinam się, bo taki mam charakter, a ponadto jestem dziełem brakoroba” – tak brzmi fragment „Opowieści szuflady” Marianowicza. Bardzo jestem ciekawa, ile jeszcze historii i historyjek skrywała. Nie miałabym nic przeciwko temu, żeby jej zawartość została wysypana na kolejny „Pchli targ”, ale na to szans niestety już nie mamy.