„Polskie gówno”, czyli shit happens po polsku

Polskie gówno

Polskie gówno to film, o którym głośno było od kilku lat. Tymon Tymański (pomysłodawca, autor scenariusza i odtwórca jednej z głównych ról) i Grzegorz Jankowski (reżyser) wystawili cierpliwość całych zastępów oczekujących na ich paramusical na ciężką próbę. Ale oto jest. „Polskie gówno” w pełnej krasie. 5 lutego odbyła się jego lubelska premiera, a od 6 lutego szaleje w całej Polsce. Jest i śmieszno, i straszno. Czyli tak, jak być powinno.

Tymon Tymański nigdy nie lubił kompromisów. I udowodnił to także w tym przypadku. Pokazał kulisy polskiego rynku muzycznego – z jednej strony tego alternatywnego, ukazanego z punktu widzenia niszowego zespołu z aspiracjami, a z drugiej mainstreamowego, kształtowanego przez wątpliwej jakości programy typu talent show. Przedstawił to, co wiemy i wyczuwamy (dosłownie i w przenośni), ale boimy się nazwać po imieniu.

Fabuła tak naprawdę nie jest specjalnie skomplikowana. Punkowy zespół z Pomorza trafia pod opiekę managera – Czesława Skandala, który obiecuje sławę i pieniądze. Wizerunek wąsatego jegomościa idealnie wpisuje się w archetyp polaczka-cwaniaczka, który zamierza kręcić ostre biznesy. Chłopaki z zespołu korzystają z szansy i wyruszają wraz ze swoim mecenasem (który sprawił im prawdziwe ramoneski!) w trasę koncertową. I tu upada nasze (przynajmniej moje) naiwne wyobrażenie na temat sielskiego życia rockandrollowców. Owszem – rzygi są (perkusista w tej materii okazuje się mistrzem), są panienki – chociaż zaliczanie ich należy tylko do wybrańców, grane są koncerty… ale do sielanki sporo brakuje. Hajs się nie zgadza, bus się psuje, z realizacją ambitnych artystycznych wizji też jest jakoś na bakier. Trzeba zatem poszukać tego „czegoś”, co pozwoli osiągnąć sukces. A tu nie pomaga nawet modlitwa. Pieniądze nie śmierdzą, więc trzeba wybrać się do telewizji Polwsad, która jest niczym innym, jak kwintesencją wszelkiego kiczu. Na zagranicznej licencji, tyle że made in Poland.

Ale żeby nie było, że jest tylko smutno, szaro, biednie i źle. Tymański i Jankowski wraz z ekipą zadbali o to, żeby nie było zbyt poważnie. Spodziewaliśmy się, że będą jaja. I są. W proporcji takiej, żeby obnażanie mechanizmów show-bizu po polsku nie bolało aż tak bardzo. Nawet przaśni uczestnicy żenadnego telewizyjnego szoł mają swój (osobliwy co prawda, ale jednak) urok.

Cały film jest mocno na opak. Miał być musical, a tak naprawdę powstało coś na kształt komedii, w której mieszają się elementy fabuły, rewii i dokumentu. Nie zabrakło błyskotliwych piosenek autorstwa Tymańskiego, ale nie wyznaczały one głównej osi wydarzeń, a były do niej raczej dodatkiem. Struktura filmu jest niejednorodna – opiera się na skokach pomiędzy konwencjami. A i rozwiązania montażowe do specjalnie standardowych nie należą. Część zdjęć kręcona była telefonem komórkowym, a wiele rozwiązań powstało dopiero na etapie montażu. O tytule odstraszającym szefostwo mniejszych kin nie wspomnę.

Muszę natomiast wspomnieć o postaciach, które oglądamy na ekranie. Nie zabrakło świetnie skrojonych ról. Wystąpili w nich profesjonalni aktorzy – Marian Dziędziel, Arkadiusz Jakubik, Sonia Bohosiewicz, Jan Peszek i Bartłomiej Topa. Ale wystąpili też ci, którzy prezentowany temat znają z autopsji, czyli reprezentanci świata muzyki: Robert Brylewski, Skiba, Leszek Możdżer, Olaf Deriglasoff, Mikołaj Lizut, Wojtek Mazolewski, Piotr Stelmach i kilku innych. I jest Grzegorz Halama, którego kreacja menadżera Czesława Skandala sprawiła, że zupełnie „odczarowałam” w swojej świadomości postać gościa do tej pory kojarzonego z niezbyt wysokich lotów skeczami kabaretowymi.

Kiczowate wstawki, przerysowane postaci, jajcarskie piosenki i absurdalne scenki są tylko przykrywką dla tytułowego gówna. Tak widzą dzisiejszy szołbiznez ci, którzy mieli okazję poznać go od podszewki. I obawiam się, że mają sporo racji – nawet, jeśli pokazany przez nich świat jest mocno przerysowany. Rządzą nim tępe dziunie, konfetti, czerwone dywany i strzelające race, a twórczość musi być sprowadzona do „ładnych piosenek” – taki jest warunek popularności. Bo jedyną przepustką do kariery i pieniędzy stają się programy typu talent show.

Ta zaprezentowana przez autorów „Polskiego gówna” wizja polskiej sceny muzycznej nabiera upiornej wyrazistości w kontekście niedawnego wystąpienia Roberta Brylewskiego na Facebooku. Kilka miesięcy temu opublikował wpis, w którym oświadczył, że kiepsko wyszedł na robieniu muzyki i że nie ma za co żyć. Było to na tyle szokujące, że temat podchwyciły mainstreamowe media (sic!). Wygląda na to, że takie historie sprzedają się o wiele lepiej niż muzyka. A szkoda.

Zobacz również

  • Coś mi się wydaje, że tytuł jest naprawdę adekwatny do treści w nim zawartej i szkoda czasu na tego typu „kino” 😛 W przerysowaniu pewnych spraw jest prawdopodobnie dużo racji, ale nie przepadam za filmami, które generalizują dane zjawisko i przedstawiają je w ciemnych barwach 🙂

    • No nie mogę się z Tobą nie zgodzić. W dużej mierze jest to typowe jechanie po bandzie. Ale akurat ten team dobrze wpisuje się w taką stylistykę. Bardziej w ich przypadku bym się zdziwiła, gdyby zrobili poważny dokument 😉