Gdy na pytanie moich znajomych o plany na walentynkowy wieczór odpowiadałam, że idziemy z P. na Pożar w Burdelu, spotykałam się często ze zdziwionymi minami i pytaniami „a co to takiego?”. Proporcje min i pytań wychodziły mniej więcej pół na pół (chociaż grupa respondentów nie była przesadnie liczna). Zazwyczaj próbowałam tłumaczyć, że to trochę teatr, trochę kabaret, trochę musical, trochę rewia… a i tak na jedno wychodziło. Ekipa Pożaru w Burdelu skutecznie wymyka się szufladom. I ma rację. Żeby dowiedzieć się, co to takiego, trzeba po prostu to zobaczyć.
Od dawna chciałam wybrać się na ich spektakl, ale zawsze pojawiało się „coś”. Tym razem na premierę 13 lutego się nie udało, ale Walentynki w Burdelu też były dobrą opcją – chociaż przyznam szczerze, że trochę bałam się tej miłosnej tematyki. Okazało się, że zupełnie niepotrzebnie. Podobny pomysł na ten wieczór miała cała wypełniona po brzegi widownia zgromadzona w Teatrze Polskim im. Arnolda Szyfmana. I chyba nikt tego nie żałował.
W niespełna trzygodzinnym przedstawieniu nie zabrakło piosenek (z muzyką graną na żywo!), niewybrednych (i wybrednych) żartów, bluzgów, warszawskich historii i komentarzy dotyczących życia społecznego. Niektóre były bardzo dosadne, a oberwało się wielu grupom i zjawiskom. Burdeltata wraz z twoją trupą wzięli na warsztat budowę II linii metra, Świątynię Opatrzności, pigułkę „po”, nieudane małżeństwa związane kredytem, hipsterów, polityków (z HGW na czele) i przejechali się po kilku instytucjach (za aferę z wywaleniem Pieczki i Kaczora zdecydowanie się należało!). Oprócz takich typowo współczesnych problemów zajęli się też trochę przeszłością – przywołali miejskie legendy, ożywili ducha teatru i przypomnieli historię Don Juana. Jak na walentynkowy wieczór przystało, nie zabrakło też romansów (nie tylko tych donżuanowskich), schadzek oraz miłosnych pieśni. Wszystko po to, aby publiczność mogła zakochać się w Burdelu.
To, co mnie cieszy najbardziej, to ewidentne odwołania do tradycji polskiego kabaretu. Ale nie takiego kojarzonego z przaśnymi kabaretonami, a tego literackiego, który gdzieś w toku ewolucji i komercjalizacji rozrywki zupełnie zaginął. Nie wiem, czy Maciej Łubieński i Michał Walczak, czyli autorzy tekstów Pożaru w Burdelu chcą wskrzesić tę tradycję, ale ewidentnie wzorują się na legendarnym Zielonym Baloniku, Czarnym Kocie, Qui Pro Quo czy Momusie. Czerpią z tego, co w polskim kabarecie (było) najlepsze. Oprócz warstwy literackiej ważna jest też forma spektaklu: po wydarzeniach „oprowadza” nas konferansjer, w kilku scenach pojawiają się kukiełki, a burdelowa ekipa często wygłupia się, jak przystało na szyfmanowych sowizdrzałów. Dlatego nie powinno dziwić nas umiejscowienie akcji tego odcinka Pożaru.
Wygląda na to, że obserwujemy powrót do literackiego kabaretu, który chce nie tylko bawić, ale i uczyć. Teksty są błyskotliwe, a interpretacje dalekie od tego, co reprezentują faceci w perukach i powyciąganych swetrach. Zespół przez trzy godziny naprawdę dawał z siebie wszystko. Tym razem na scenie wystąpiła nie tylko trupa Pożaru, ale i aktorzy Teatru Polskiego. Dla mnie największym zaskoczeniem był udział Andrzeja Seweryna (nie wiem, czy komuś nie zepsuję tym niespodzianki, ale trudno), który świetnie wczuł się w cały ten sceniczny Burdel i wywołał niejedną falę powszechnej wesołości. Bywało nieprzyzwoicie, ale i nieprzyzwoicie śmiesznie.
Urząd Patentowy uznał niedawno, że Pożar w Burdelu narusza porządek publiczny już samą nazwą. Trochę niefajnie, że nie zatwierdzono oficjalnie jego nazwy, ale poza tym jego twórcy powinni odczytać to jako komplement. Chciałabym, aby porządek publiczny w naszym kraju był naruszany właśnie w ten sposób. To czysta przyjemność uczestniczyć w takim procederze. Tak mogą płonąć burdele każdego dnia.