Mam na swojej liście kilka filmów, których obejrzenie notorycznie utrudniał mi los. Sposoby tego utrudniania bywają bardzo różne, a film Tadeusza Chmielewskiego „Pieczone gołąbki” jest w tej materii rekordzistą. Próbowałam go obejrzeć dokładnie pięć razy, aż w końcu się udało. I jestem z tego powodu bardzo zadowolona. Zaraz opowiem Wam dlaczego.
Głównym powodem, dla którego zdecydowałam się sięgnąć po ten film tym razem nie była obsada, ani nawet miejsce akcji, a…twórcy muzyki, którzy stworzyli piosenki na potrzeby tej produkcji. Ale jeśli za pióro chwyta Wojciech Młynarski, a muzykę komponuje Jerzy Duduś Matuszkiewicz, już wiadomo, że obraz warty jest obejrzenia (i posłuchania).
Miejscem akcji filmu „Pieczone gołąbki” jest znana na pewno wszystkim mieszkańcom Warszawy „gruba Kaśka”, czyli stacja pomp, która zapewnia całej stolicy dostęp do wody. Pracują tam mniej lub bardziej zmotywowani i skuteczni hydraulicy (z przewagą tych pierwszych). Miasto boryka się z wieloma awariami, a specjaliści średnio przykładają się do swojej pracy, co skutkuje ciągłymi skargami ze strony pozbawionych wody warszawiaków.
Kierownictwo stacji postanawia podnieść morale swojej załogi zatrudniając poetę Leopolda Górskiego (Krzysztof Litwin). Chłopak prowadzi dla nich coś a la audycję radiową na żywo – informuje o zaopatrzeniu sklepów, składa życenia imieninowe i śpiewa skomponowane przez siebie piosenki motywujące do dokładnej pracy.
Sam marzy jedynie o poprawie swojej sytuacji mieszkaniowej, która nie należy do najwygodniejszych – chłopak mieszka przy torach kolejowych, a hałas ciągle trzęsących wynajmowanym pokojem pociągów uniemożliwia mu normalne funkcjonowanie. Z powodu swojej naiwności (zwanej także przez niektórych dobrym sercem) po raz kolejny traci szansę na przydział mieszkania, które odstępuje sprytniejszemu koledze. W ramach zadośćuczynienia otrzymuje od swojego kierownika zadanie zmotywowania do pracy jednej z najmniej skutecznych terenowych drużyn hydraulików – brygady majstra Wierzchowskiego (Adam Mularczyk). Okazuje się to zadaniem niełatwym, ale i nie pozbawionym plusów…
Nie da się ukryć, że pokazana w filmie historia w stu procentach wpisuje się w nurt socrealistyczny. Mamy tu do czynienia z pochwałą solidnej pracy, konfliktem postaw (cwaniacy, którzy „zęby zjedli” na kantowaniu podczas roboty vs. młody, solidny chłopak o dobrym sercu) oraz wizją Warszawy jako wzorca modernizmu. Ale ta prosta, momentami naiwna historia nafaszerowana elementami purnonsensu jest całkiem przyjemna w odbiorze. I uczy, że kultura i życzliwość jednak popłacają.
Nie byłoby tego filmu bez świetnej obsady, wśród której znaleźli się m.in. młodziutka Magdalena Zawadzka, Janusz Kłosiński, Wacław Kowalski oraz wspomniani już Krzysztof Litwin i Adam Mularczyk. Seans z taką obsadą i cudownymi piosenkami duetu Młynarski & Matuszkiewicz to sama przyjemność. A po obejrzeniu filmu „Pieczone gołąbki” inaczej spogląda się na „grubą Kaśkę”. Naprawdę. Mijając ją codziennie w drodze do pracy zastanawiam się, kto (lub co) teraz umila pracę załodze.
***
Widzieliście „Pieczone gołąbki”? Dajcie koniecznie znać. A jeśli szukacie pomysłu na przyjemną rozrywkę – koniecznie weźcie pod uwagę obejrzenie tego filmu.