Kiedy zaczynałam pisać ten tekst, Facebook przypomniał mi, że dokładnie rok temu wzięłam wraz ze swoją ekipą udział w zorganizowanej przez Schronisko na Paluchu akcji Adoptuj Warszawiaka. Właśnie wtedy wraz z P. pomyśleliśmy, że adopcja psa ze schroniska to całkiem niezły pomysł. Pół roku później był już z nami Wafel. Nie obyło się bez ogromnego stresu, łez i problemów, ale też zaskoczeń i ogromnej dawki radości. Oto nasze Waflove Story.
Ale że kociara i pies…?
Do tej pory byłam zdeklarowaną kociarą i nigdy nie miałam w domu psa. Po przeprowadzce do Warszawy nie mogłam zrobić moim kotom krzywdy i zabrać ich ze sobą, więc zostały w moim rodzinnym domu. Długo zastanawiałam się, jak wypełnić pustkę przeznaczoną na codzienny kontakt ze zwierzętami – pojawił się m.in. pomysł, aby zostać wolontariuszką schroniska, ale uznałam, że to jednak nie to, co zwierzak we własnym domu.
Gdy dowiedziałam się o kolejnej edycji akcji Adoptuj Warszawiaka, podczas której psy ze Schroniska na Paluchu zabierane są do warszawskich parków aby pokazać, że adopcja psa ze schroniska to wspaniały sposób na zdobycie wiernego przyjaciela, ochoczo zaproponowałam P. abyśmy wybrali się tam i zrobili kilka psio-ludzkich selfie. Spodobało nam się to na tyle, że stwierdziliśmy, że przecież możemy wziąć psa. I jedyną braną pod uwagę opcją była adopcja psa ze schroniska.
Gdy już doszło do adopcji, przez dobrych kilka tygodni otrzymywałam od wielu znajomych wiadomości, że mocno zaskoczyło ich to, że zdecydowałam się na psa. Przecież ja zawsze kojarzona byłam z kotami!
Poszukiwania
Adopcję zaplanowaliśmy na jesień. W październiku mieliśmy zaplanowany urlop w Porto i Lizbonie, a zaraz po urlopie mieliśmy zacząć rozglądać się za kandydatem na nowego domownika. Jednak życie – jak to zazwyczaj bywa – zweryfikowało nasze plany.
P. przyzwyczaił się do tego, że przez wiele tygodni podsyłałam mu codziennie zdjęcia psów, które na pewno są tymi jedynymi. W pewnym momencie przestał już nawet na te anonse reagować. Pod koniec sierpnia ktoś ze znajomych udostępnił zdjęcie czarnego labradora do adopcji. Weszłam na profil Psy z Radys, na którym ogłaszany był ten pies, przejrzałam tablicę i zobaczyłam jego.

Serce mi po prostu pękło. Tym bardziej, że dowiedziałam się, że schronisko w Radysach jest jednym z największych schronisk w Polsce i delikatnie mówiąc nie cieszy się najlepszą sławą (m.in. dlatego, że nie ma tam wolontariuszy, którzy opiekują się i wyprowadzają psy, znajduje się pośrodku niczego, z dala od miast i ma pod opieką kilka tysięcy zwierząt z całej Polski). Gdy tego samego dnia pokazałam P. zdjęcia tego psa – wtedy radyskiego Andruta, nawet nie zdawał sobie sprawy z tego, z jaką determinacją będę dążyła, aby bez względu na wszystko dać temu psu dom. Z pomocą przyszli rodzice, którzy zadeklarowali, że zaopiekują się psem na czas naszego urlopu. Decyzja została podjęta w kilka sekund.
Adopcja w ciemno
Decyzja co do adopcji Andruta została podjęta błyskawicznie m.in. dlatego, że samą adopcję rozważyliśmy już wcześniej. Teraz wchodziło w grę przygarnięcie tego konkretnego psa. Nie wyobrażałam sobie innego scenariusza. To taka klasyczna sytuacja, gdy intuicja (czy jak kto woli serce) decyduje za nas.
Schronisko w Radysach znajduje się w bardzo niedobrym komunikacyjnie miejscu (szczególnie, gdy nie ma się samochodu), a jedna z osób, która wzięła psa z Radys uświadomiła mi, że wyjazd tam i spotkanie z psem na kilka minut, gdy jest on w stresie (bo normalnie nie opuszcza boksu), z towarzyszeniem hałasu i adrenaliny u współtowarzyszy niedoli nie pozwoli na nawiązanie sensownego kontaktu z kandydatem na domownika. A może wręcz źle się dla niego skończyć w momencie, gdy wróci on do boksu skołowany po spotkaniu i pachnący obcymi ludźmi. Dowiedzieliśmy się natomiast, że są transporty organizowane przez prywatną osobę, która zbiera „zamówienia” z różnych zakątków Polski i dowozi psy do odpowiednich miejsc. Zdecydowaliśmy więc, że weźmiemy psa zupełnie w ciemno. Wykonałam telefon do schroniska w celu rezerwacji psa, potem kolejny aby zamówić transport i otrzymałam informację, że pies przyjedzie do Warszawy za tydzień. I co ciekawe, mamy go odebrać praktycznie na drugim końcu miasta.
Trochę jak kot w worku
O ile czułam, że musimy pomóc temu psu, o tyle nie mogę przyznać, że odbyło się to w sposób bezstresowy. Nie spałam przez tydzień. Pytań i wątpliwości było milion. Bałam się, czy pies doczeka do tego transportu (wiadomo – w schroniskach różnie bywa na przykład z chorobami czy konfliktami w boksach), zastanawiałam się, w jakim będzie stanie fizycznym i psychicznym, czy da radę zostawać sam w domu gdy będziemy w pracy, co będzie, jak na czas naszego urlopu zostanie u rodziców i czy w ogóle poradzimy sobie z przystosowaniem go do życia w mieście i w małym mieszkaniu.
Na pewno osoby, które decydują się na adopcję psa ze schroniska, gdzie odbywają się wizyty przedadopcyjne albo gdzie można o psie pogadać z wolontariuszami mają łatwiej. My zafundowaliśmy sobie prawdziwy hardkor, ale jakoś podskórnie czuliśmy (albo raczej mieliśmy nadzieję), że damy sobie radę.
Wielki dzień
Nie wiem, kto stresował się bardziej – my czy pies, który 28 sierpnia 2018 roku wyruszył w kilkugodzinną drogę wraz z innymi radyskimi podróżnikami. Pierwszy raz odetchnęłam, gdy wioząca całą ekipę pani zadzwoniła i powiedziała, że wszystko jest dobrze i zaraz wyjeżdżają. Na kolejny oddech przyszło mi zaczekać jeszcze kilka godzin do przyjazdu Andruta.
Nie było romantycznych historii w stylu „zobaczył nas, zamerdał ogonem i wyruszyliśmy razem po nowe życie”. Nic z tych rzeczy. Pies był tak zestresowany, że po wyjęciu go z samochodu odmówił wszelkiej współpracy. My byliśmy tak zestresowani, że nie wiedzieliśmy co z nim zrobić, aby nam zaufał. Nie chciał smaczków, na zaproponowaną przez nas wodę zareagował wręcz paniką. Przylgnął płasko do ziemi na środku parkingu i było mu wszystko jedno, co wydarzy się dalej. Udało nam się jakoś dowieźć go taksówką do nas na Grochów i historia się powtórzyła. Położył się płasko na ziemi i nie chciał zrobić ani kroku dalej.
Tylu sąsiadów, ilu poznaliśmy w ciągu godziny przy przyspawanym do skweru pod blokiem psem nie poznaliśmy przez cały rok mieszkania w tym miejscu. Wiele osób podchodziło i pytało „a co się stało temu pieskowi? Chory?”. Na nasze odpowiedzi, że właśnie przyjechał ze schroniska i nie może się odnaleźć słyszeliśmy mnóstwo pochwał na temat naszej wrażliwości, utyskiwań na ludzką niewrażliwość, porad, pomysłów i zachwytów że ładny.
Tak. Wtedy okazało się, że nasz pies nie tylko nie ma ochoty na żadną interakcję, nie jest nam za nic wdzięczny, ma nas gdzieś i w dodatku nie umie chodzić na smyczy. Nie tak miało to wyglądać…
Cześć. Jestem Wafel
Niestety, ostatecznie trzeba było wnieść 17-kilowego kloca (który jest sporo większy niż myśleliśmy) na trzecie piętro bloku bez windy. Nie miał już nawet siły panikować. My w sumie też. Położył się przy wejściowych drzwiach, więc postanowiliśmy dać mu chwilę oddechu. Nie mieliśmy pojęcia, co będzie dalej – przede wszystkim z wychodzeniem na dwór. Tym bardziej, że na drugi dzień oboje musieliśmy iść do pracy…
Pies był potwornie zmęczony stresem i wielogodzinną podróżą w gorący dzień. Z tego wszystkiego padł. Pospał 15, może 20 minut, wstał, popatrzył na nas i… przybiegł ochoczo merdając ogonem. Wygląda na to, że wtedy zrozumiał, że to jego nowy dom. Schroniskowy, zalękniony Andrut stał się sympatycznym warszawskim Waflem, z którym po kolejnych kilkunastu minutach byliśmy na spacerze! Okazało się, że jak się bardzo chce, to można szybko nauczyć się chodzić na smyczy. A my w końcu mogliśmy odetchnąć z ulgą, że jakoś damy sobie radę.
Wafel zdecydował, że jego sypialnią będzie przedpokój. Pierwsza noc w naszym mieszkaniu była zapewne jego pierwszą przespaną nocą od bardzo dawna. Moją pierwszą przespaną spokojnie od tygodnia. Najbardziej rozczuliło nas to, że w środku nocy, gdy wszyscy już spaliśmy, Wafel po cichutku zajrzał do nas do sypialni jakby chciał sprawdzić, czy rzeczywiście tam jesteśmy. Sprawdził, po czym niemal bezszelestnie wyszedł i wrócił na swoją ulubioną podłogę w przedpokoju. To było po prostu niesamowite.
Pierwsze wspólne dni…
Wszyscy wygraliśmy. Pies miał farta, że go wypatrzyłam (i niech mi nikt nie mówi, że udostępnienia na fb nie działają cudów!), ja miałam ogromne szczęście, że P. zgodził się pójść za moją intuicją i podjąć to gigantyczne ryzyko, P. z kolei miał szczęście, że moja intuicja dokonała słusznego wyboru.
Wafel jest wspaniałym psem. Od początku utrzymuje w domu czystość, niczego nie niszczy, słucha się nas i jest niezwykle towarzyski. Nie wiemy, jaka była jego przeszłość, ale zapewne był psem domowym, bo zna wszystkie możliwe zasady.

Był też w całkiem dobrej formie fizycznej. Musieliśmy tylko zabrać go do psiego fryzjera na kąpiel, zrobić u weterynarza drobny przegląd techniczny, założyć książeczkę zdrowia, rozprawić się z potwornymi pchłami i problemami żołądkowymi. Ale to wszystko rzeczy, które udało się szybko poogarniać.
… i pół roku na liczniku
Nie wiem, kiedy minęło to pół roku. Wiem natomiast, że adopcja psa ze schroniska była świetnym pomysłem. Owszem, nie zawsze chce się nam wychodzić na spacery, czasem martwimy się, bo Waflowi coś zaszkodzi i trzeba w nocy wstawać, aby na szybko go wyprowadzić, musimy pilnować, aby w odpowiednie dni zastosować preparat chroniący od kleszczy i mamy utrudnione wyjazdy. Musimy też pracować z behawiorystą, bo pies potwornie boi się innych psów i reaguje na nie agresją. Ale to wszystko przysłowiowy pikuś. Jak się chce, można te wszystkie sprawy ogarnąć. W zamian dostajemy dużo bezgranicznej miłości i mamy kumpla, który pójdzie za nami wszędzie (nawet, jeśli po drodze będzie musiał obszczekać każde chodzące na smyczy futro).
Nie rozumiem argumentów osób, które burzą się, że pies siedzi całymi dniami w domu, kiedy jego ludzie pracują. Owszem, spędza. Ale to dla niego zdecydowanie lepsze, niż schronisko. Ma przynajmniej czas, aby opracowywać codzienną choreografię, która już od sześciu miesięcy jest powtarzana w momencie, gdy po całym dniu przekraczam próg mieszkania. I to jest najpiękniejszy moment każdego dnia.
Oto nasze Waflowe Story. Mam nadzieję, że będzie trwało jeszcze wiele lat.
***
Jeżeli jednak bardziej Wam po drodze z kotami i rozważacie przygarnięcia mruczka, polecam Waszej uwadze tekst o adopcji kota, oparty na moich doświadczeniach sprzed 8 lat.
Podzielcie się koniecznie Waszymi zwierzęcymi opowieściami. Bardzo chętnie je wszystkie poznam!