Miles Davis i ja. Nie samym jazzem człowiek żyje

Miles Davis to artysta, który cały czas inspiruje – nie tylko swoją twórczością czy sposobem grania, ale także życiorysem. Fragment jego bogatego życia postanowili pokazać twórcy filmu „Miles Davis i ja”. Ciągle przeplata się w nim miłość, muzyka, narkotyki i walka. Opowiadana w nim historia jest fikcyjna, choć biorąc pod uwagę biografię i cechy charakteru bohatera – mogła wydarzyć się naprawdę.

Artystów, którzy zasłużyli na miano ikon w swoich dziedzinach łączy jedno – legenda.  Miles jest jednym z najbardziej wpływowych muzyków jazzowych, chociaż w filmie przyznaje, że nie lubi pakowania muzyki do szuflad. I słusznie, bo sam dzięki swojemu wizjonerskiemu podejściu miał wpływ na powstanie nowych gatunków, brzmień i szkół gry. Przedstawienie tak barwnej postaci nie było łatwym zadaniem. Podjął się go Don Cheadle, który jest tu reżyserem, autorem scenariusza i odtwórcą głównej roli. W tej ostatniej funkcji odnalazł się świetnie, a o dwóch pozostałych można dyskutować.

Film „Miles Davis i ja” to próba nie tylko zmierzenia się z legendą, ale także pokazania człowieka, który po wygaśnięciu scenicznego oświetlenia musi walczyć ze swoimi demonami. W przypadku Milesa tymi demonami były przede wszystkim narkotyki, bez których nie umiał żyć. A także żarłoczność szefów wytwórni, których mniej obchodzi osoba artysty i proces twórczy, a bardziej suma, która rośnie na koncie po wydaniu kolejnego hitowego albumu. Nic w tym dziwnego, takie prawa rynku.

Mamy więc wielkiego, uznanego na całym świecie muzyka, towarzyszące mu cały czas narkotyki, konflikty z przedstawicielami wytwórni i… miłość, która wydaje się kluczem do wielu wydarzeń w życiu Milesa. Ale to tylko pewien wycinek jego życia. Pokazany jest w konkretnym miejscu, gdy po paśmie sukcesów ma 5 lat przerwy w występowaniu i nagrywaniu płyt. Natomiast historia jego miłości do Frances Taylor sięga nieco dalej wstecz i rzutuje na to, co obecnie.

Cała akcja kręci się  (i to dosłownie) wokół taśmy z nowym materiałem, która zostaje wyniesiona z domu muzyka i przechwycona przez coś w rodzaju muzycznej producenckiej mafii. Od samego początku Milesowi towarzyszy dziennikarz „Rolling Stone’a” Dave Braden (właśnie dołączyłam do fanklubu Ewana McGregora), który z czasem okazuje się bardzo przydatnym (choć uciążliwym i chwilami irytującym) bagażem. Najpierw dostał w dziób od porywczego artysty, a potem jego pomoc okazała się niezbędna w krytycznym momencie.

Na uwagę zdecydowanie zasługuje fakt, że autorzy filmu nie mieli ambicji pokazania w standardowy sposób biografii muzyka (z obowiązkowymi wstawkami wypowiedzi współpracowników). Zresztą, gdyby chcieli to zrobić, pewnie musieliby stworzyć serial dokumentalny a nie film trwający półtorej godziny. W dynamiczny sposób przeplatali wątki kryminalne, miłosne, obyczajowe i muzyczne. Tylko tych ostatnich według mnie było zdecydowanie za mało. Za dużo natomiast pościgów, strzelanin, rękoczynów, bluzgów i wciągania kokainy.

Trochę zabrakło w „Milesie” samego procesu tworzenia. Owszem, były pokazane próby, w sceny wkomponowane były utwory jazzmana, przewijały się gdzieś na ekranie fragmenty koncertów, okładki płyt oraz chwile, kiedy brał do ręki trąbkę i próbował improwizować. Jednak to nie muzyka jest głównym tematem tego filmu. Jego twórcom chodziło bardziej o przedstawienie stanów emocjonalnych artysty, który z punktu widzenia otoczenia mógł się wydawać porywczy i bezczelny. Ale nie oznacza to, że został pokazany w złym świetle. Ujawniono bezlitosne sposoby działania przemysłu muzycznego i geniusza, który nie radzi sobie sam ze sobą. A po odejściu żony pocieszenia szuka w torebkach z białym proszkiem.

Moim zdaniem warto zobaczyć ten film. Ze względu na koncepcję, ścieżkę dźwiękową i kreacje aktorskie na pewno. Minusem produkcji jest to, że wrażliwy muzyk został tu bohaterem filmu akcji, który rozbija się po ulicach samochodem, ćpa, bije, grozi i jest dość trudnym, bezkompromisowym człowiekiem. Na pewno ma na to wpływ wybór specyficznego momentu życia Milesa. Gdyby wybrano którykolwiek inny wycinek jego życia, inaczej musiałyby się rozłożyć akcenty i dużo więcej byłoby samego procesu twórczego. Wtedy dla tych, którzy nie są miłośnikami jazzu mogłoby być nudno. Ale tu z kolei rodzi się pytanie, czy widzowie, którzy nimi nie są powinni iść na ten film…?

Zobacz również