„Pij mleko, myj uszy, czytaj książki!” – tak brzmiało hasło przewodnie imprezy o wdzięcznej nazwie Big Book Festival. Pierwsza jego część wywołuje mój zdecydowany sprzeciw, co do drugiej pewnie powinien wypowiedzieć się jakiś laryngolog, ale mogę podpisać się wszystkimi kończynami pod ostatnią z nich. Okazało się, że ludzie jednak czytają. Co więcej, tłumnie przybywają na spotkania z pisarzami. Aż miło.
Tydzień temu przez Warszawę przetoczyła się całkiem spora liczba imprez i innych głośnych wydarzeń. Saska Kępa nie mogła spać, bo słuchała Orange Warsaw Festivalu, centrum przyglądało się Paradzie Równości i Marszowi dla Jezusa (nie, nie w tym samym czasie), a mniej lub bardziej zagorzali czytelnicy książek mieli okazję wziąć udział w Big Book Festivalu. Ten akurat rozsypał się po całym mieście, więc atrakcji do wyboru nie brakowało.
Nie mam bladego pojęcia, ile spotkań, warsztatów, konkursów, dyskusji i akcji publicznego czytania różnych utworów literackich wpisano w program festiwalu. Były wydarzenia z udziałem aktorów, spotkania z pisarzami na Dworcu Śródmieście, dyskusje w księgarniach i bibliotekach, bicie Rekordu Guinessa w czytaniu (na ilość osób, nie na czas) i setki innych akcji, które trudno byłoby tu wymienić. Coś dla siebie znaleźli fani poezji i prozy, literatury pięknej, reportażu, a nawet kabaretu. Mnie i P. nie odstraszył ani deszcz, ani tym bardziej festiwalowe korki w mieście i ochoczo wybraliśmy się do Księgarni Naukowej B. Prusa na Krakowskim Przedmieściu, żeby wziąć udział w spotkaniu poświęconym polskiej tradycji kabaretowej. Jeśli wydarzenie ma w nazwie Kabaret Starszych Panów, istnieje ogromne prawdopodobieństwo, że znajdę się tam niezależnie od okoliczności.
W spotkaniu prowadzonym przez Magdalenę Mikołajczuk z radiowej Jedynki wzięli udział panowie, którzy o polskich kabaretach wiedzą wiele, albo prawie wszystko: Janusz R. Kowalczyk – aktor, satyryk i pisarz, który występował w Piwnicy pod Baranami, Paweł Szlachetko, który razem z tym pierwszym napisał książkę o STSie oraz Wojciech Kałużyński, autor wydanej niedawno publikacji poświęconej przedwojennej polskiej rozrywce. Nie zabrakło cytatów, zgadywanek, wspomnień i anegdot. Pomiędzy nimi padały niezbyt wesołe refleksje, że dziś prawdziwych kabaretów już nie ma. Epokowe odkrycie to nie jest, ale poczułam się lepiej, kiedy okazało się, że nie tylko ja nie mogę oglądać tego, co serwują nam telewizyjne kabaretony. Jak widzę bandę poprzebieranych w damskie łachy gości opowiadających o imprezach albo mało inteligentne wycieczki w stronę kolejnej popularnej w danym momencie partii, bliżej mi do płaczu, niż do śmiechu. Można by powiedzieć, że publiczność ma to, czego chce. Ale wolałabym wierzyć, że nasze społeczeństwo nie jest aż tak zidiociałe.
Prowadząca spotkanie dziennikarka uparcie próbowała znaleźć źródło tego problemu, ale im bardziej próbowała, tym bardziej temat jej uciekał. Zaproszeni goście serwowali kolejne opowieści służące konfrontacji tego, co było, z tym, co jest. I już nie wiadomo, czy to, że nie mamy prawdziwych literackich kabaretów jest winą czasów, powszechności rozrywek (gupi internet wszystko psuje!), braku ambicji twórców, czy niskich oczekiwań odbiorców. Trzy lata temu mniej więcej o tej porze broniłam na kulturoznawstwie pracę o historii polskiej sceny kabaretowej i o fenomenie popularności Kabaretu Starszych Panów. Pracę obroniłam, dyplom odebrałam, ale nadal nie wiem, dlaczego dzisiejsi kabareciarze już tak nie potrafią.