Parę ostatnich dni spędziłam w cudownym towarzystwie Marii Czubaszek. Na rynek właśnie trafiła opowiadająca o niej książka „Ostatni dymek”. Autor – Sergiusz Pinkwart zebrał w niej wspomnienia na temat słynnej satyryczki oraz jej życiowe porady, które najprościej można podsumować hasłem „jak nie żyć”.
Tego, że Maria Czubaszek była postacią absolutnie wyjątkową dowodzi jej twórczość, wypowiedzi oraz książki, które pojawiają się w księgarniach od kilku lat. Sama miałam okazję spotkać ich bohaterkę dwukrotnie podczas spotkań autorskich. Byłam pod absolutnym wrażeniem jej poczucia humoru i błyskotliwości – dlatego jakoś trudno pisze mi się o niej w czasie przeszłym. Niestety, najnowsza książka wydana przez Wydawnictwo Czerwone i Czarne jest już książką wspomnieniową. Ale dobrze, że powstała, bo to okazja, żeby dokładnie rok po śmierci Marii Czubaszek dowiedzieć się o niej czegoś nowego. I to obowiązkowo z przymrużeniem oka, bo dystansu do siebie bohaterka książki powinna uczyć na uniwersytetach.
Publikacja „Ostatni dymek” podzielona jest na dwie części. W pierwszej zamieszczone są zebrane przez Sergiusza Pinkwarta wspomnienia znajomych, współpracowników i przyjaciół Marii Czubaszek. Opowiadają o tym, jak się poznali, w jakich okolicznościach splotły się ich zawodowe drogi, za co cenili bohaterkę książki i z czym wiąże się dla nich jej zniknięcie. Większość osób, które opowiadają o Czubaszek to dziennikarze i współpracownicy, z którymi pracowała przez ostatnie lata. Trochę szkoda, bo dla mnie jednak najcenniejsze opowieści to te autorstwa Krzysztofa Materny, Barbary Wrzesińskiej czy Stefana Friedmanna – czyli osób, które były świadkami jej kariery radiowej i z którymi wieczorami włóczyła się po warszawskich knajpach.
Wybierała ludzi, z którymi łączyło ją podobne poczucie humoru, którzy bez słownika rozumieli jej język. A jej język był przecież bardzo specyficzny, te odzywki, dialożki, powiedzonka. Tamte skecze jej autorstwa, niestety, już odchodzą w niepamięć. Młode pokolenie tego nie zna, a nawet pewno nie rozumie.
– Stefan Friedmann
Z opowieści tych wyłania się obraz osoby nietuzinkowej, która zawsze mówiła to, co myśli i przez to pakowała się w kłopoty (kilka razy wśród wspomnień powtórzyła się afera wokół jej przyznania się do aborcji). Zarówno ksiądz Kazimierz Sowa, Marcin Meller, który ściągnął ją do „Drugiego śniadania mistrzów”, jak i Gabriela Niedzielska – agentka organizująca jej spotkania autorskie przyznawali, że Maria Czubaszek była osobą totalnie życiowo nieogarniętą i jednocześnie pełną uroku. Pojawiały się anegdoty o rozmnażaniu jamników na wyraźne polecenie bohaterki książki, o tym, czym (i jak) żył przed laty SPATiF oraz o tym, jak słynna satyryczka zawsze paliła (sic!) dowcipy.
Najwięcej oczywiście miał do powiedzenia Artur Andrus, który współpracował z Marią Czubaszek i jej mężem – Wojciechem Karolakiem przy okazji wspomnianych pracy nad książkami „Boks na ptaku” oraz „Każdy szczyt ma swój Czubaszek i Karolak”. Jak to zazwyczaj w przypadku tej postaci bywało, drogi zawodowe splotły się z towarzyskimi i Andrus znalazł się w wąskim (i zaszczytnym) gronie przyjaciół Karolaków.
Ten wizerunek potwierdza druga (moja ulubiona) część książki. Znajdują się tam opowieści samej Czubaszek, które w 2015 roku zostały wydane w książce „Dzień dobry, jestem z kobry, czyli jak stracić przyjaciół w pół minuty i inne antyporady”. Najprościej mogłabym ją podsumować tak, że zebrane tam zostały wskazówki i spostrzeżenia dotyczące tego, jak żyć pod prąd i wbrew wszystkim popularnym poradom, zasadom i nakazom: jak się zakochać w alkoholiku, jak płacić niebotyczny czynsz i jak popełniać gafę za gafą w towarzystwie księdza.
Najbardziej kochała papierosy, zwierzęta i Wojciecha Karolaka. Była to miłość specyficzna i oparta na kontrastach: ona pracowała rano, on kładł się chwilę wcześniej spać. Ona lubiła przestrzeń, on zagracał mieszkanie swoimi coraz to nowymi zakupami.
Uwielbiam, jak jest pusto w mieszkaniu, to Bóg mnie pokarał Karolakiem.
Wśród antyporad znajduje się mnóstwo ciekawych anegdot i opowieści o życiu bohaterki. Totalnie ujęła mnie historia o tym, jak sam Minkiewicz uczył ją pić wódkę oraz tłumaczenie, skąd wzięło się jej cudowne hasło „przez sport do kalectwa”. Jak wiadomo, Czubaszek święta nie była i bez skrępowania opowiada m.in. o tym, że od czasu do czasu lubiła „przywalić” z anteny komuś, za kim nie przepadała – czasem nie znając nawet „ofiary” osobiście. Ale wszystko to robiła z takim urokiem, że było jej wybaczane.
Taka była u nas zawsze w Polsce tradycja, że chłop to w kaloszach po wsi chodził, a nie po Warszawie, po Sejmie łaził. I według mnie taka tradycja jest całkiem dobra. Niech chłop siedzi na wsi, a nie pcha się do Warszawy, głupoty gadać.
Dziś mówi się o tym zdecydowanie mniej, bo w ostatnich latach Maria Czubaszek była znana głównie jako komentatorka telewizyjna i współautorka książek, ale trzeba przypomnieć, że była znaną i bardzo cenioną autorką słuchowisk radiowych oraz tekstów zamieszczanych m.in. w słynnych „Szpilkach”. Powiedzenia jej autorstwa „Dzień dobry, jestem z Kobry” czy „Serwus, jestem nerwus” na stałe weszły do języka, a piosenka „Wyszłam za mąż, zaraz wracam” do dziś należy do największych przebojów Ewy Bem.
Miała szczęście przyjaźnić się i pracować z najlepszymi. Zawsze podkreślała (co widać także w tych wspomnieniach), że jej radiowe słuchowiska nie tylko powstały dzięki utalentowanym przyjaciołom (do pisania namówił ją Jerzy Dobrowolski), ale były też wykonywane przez najlepszych aktorów (Wojciecha Pokorę, Irenę Kwiatkowską, Bohdana Łazukę). I według niej to oni wpłynęli na to, że teksty te cieszyły się tak dobrym odbiorem ze strony słuchaczy. Z czym trudno się nie zgodzić.
Kochali ją nie tylko słuchacze, ale także widzowie różnych programów oraz uczestnicy spotkań autorskich. Potrafiła w ciekawy i błyskotliwy sposób opowiadać nawet o polityce. Nie lubiła wyjeżdżać z Warszawy, więc była całkiem niezłą ambasadorką tego miasta (chociaż nie zauważyłam, żeby miasto jakoś specjalnie się nią chwaliło). A o jej odwadze i ogromnym dystansie do siebie może świadczyć chociażby sesja w …”Playboyu”.
Puenta tego jest taka, że kiedyś do „Szkła kontaktowego” zadzwonił telewidz i pyta Artura Andrusa, czy wie, że Czubaszek miała w „Playboyu” zdjęcie na cmentarzu? Tomek Sianecki dowcipnie dodał, że rozkładówka to jednak nie była. Na co Andrus szybko odpowiedział: „Wie pan… w tym wieku rozkładówka to by się naprawdę źle kojarzyła”.
Dziwnie czyta się opowieści o kimś, kiedy zna się już finał jego życiorysu. Marii Czubaszek bardzo brakuje zapewne wielu osobom. Ja bardzo tęsknię za nią i jej trafnymi komentarzami dotyczącymi różnych dziedzin życia. Dlatego z ogromną przyjemnością przeczytałam „Ostatni dymek”. Lubicie Marię Czubaszek? Jeśli tak – koniecznie sięgnijcie po tę książkę. Uśmiejecie (i uśmiechniecie) się kilka razy na pewno.