Gdy tylko zobaczyłam w kinie zwiastun tego filmu Frank, od razu wiedziałam, że chcę go zobaczyć. Dobra muzyka, ciekawa historia, niebanalny główny bohater… czego chcieć więcej? Okazało się jednak, że film Lenny’ego Abrahamsona jest o wiele bardziej zaskakujący, niż się spodziewałam. Tak to z zaskoczeniami bywa.
„To film o kolesiu w wielkiej, sztucznej głowie” – tak zapowiedział swój obraz w wyemitowanej przed projekcją przedmowie sam jego twórca. Kilka chwil później okazało się, że mocno uprościł tę charakterystykę i wpuścił nas tym samym w maliny. Rzadko zdarza mi się siedzieć w kinie jak na szpilkach i zupełnie wejść w opowiadaną historię. Średnio zazwyczaj już po dwudziestu-trzydziestu minutach zaczynam spoglądać na zegarek i kontrolować stan akcji. W tym przypadku tak nie było. Zupełnie odpłynęłam wraz z „Frankiem” i jego surrealistyczną muzyczną świtą.
Tak naprawdę głównych bohaterów jest dwóch. Z jednej strony nieco ekscentryczny Frank. Sztuczna głowa nie jest jego wymysłem ani zabiegiem marketingowym, bo nie chodzi mu o sławę. Chodzi o muzykę, która jest dla niego wszystkim. Tak jak on jest wszystkim dla swojego zespołu, który składa się z zupełnie odjechanych i odrealnionych wyznawców Franka. Z drugiej strony mocy znajduje się uroczy chłopak Jon, który przypadkiem trafia do zespołu myśląc, że wygrywa los na loterii. Jest ambitny, ale nie ma zbyt wiele do zaoferowania. Za to całkiem dobrze radzi sobie z portalami społecznościowymi, na których na bieżąco dokumentuje twórcze poczynania bandu. Zespół go nie lubi i spycha na margines, tymczasem Jon uparcie dąży do zdobycia pozycji w grupie mając po swojej stronie jedynie (albo aż) sympatię Franka i proste wskazówki od managera (który jest koneserem seksualnych przygód z manekinami…).
Fasolki śpiewały, że „Każdy ma jakiegoś bzika”. Bohaterowie filmu Abrahamsona mają ich całkiem sporo, a rozmiary tych bzików bywają przerażające. Być może właśnie taka jest cena twórczej wrażliwości. Rozczarują się ci, którzy oczekują rocka, alkoholu, dragów i sexu (czy tylko ja jestem takim zwyrolem w kwestii prognozowania trybu życia muzyków?). Elementów humorystycznych nie brakuje, ale na pewno nie są podane w sposób oczywisty. Co ciekawe, te najbardziej zabawne związane są ze śmiercią i dość pokaźną ilością zaburzeń psychicznych. Jest to znamienne dla charakterystyki całego obrazu.
Michael Fassbender wcielając się w rolę Franka nie miał łatwego zadania. To, co jest siłą aktora zostało schowane za wielką maską. Pozostały gesty i głos, którymi genialnie wykreował swoją postać. Na uwagę zasługuje też Maggie Gylenhaal w roli zimnej i trudnej do rozgryzienia Clary, która skutecznie rzucała pod nogi kłody nieco rozmemłanemu, ale ambitnemu Jonowi (Domhnall Gleeson).
W filmie doszło do ostrego starcia między szałem twórczym, a dążeniem do popularności, uznania i sławy. Sama nie wiem, która z tych sił bardziej związana jest z pojęciem ambicji. Wynik tej batalii nie jest tak oczywisty, jak klasyczna walka dobra ze złem i zakończenie w stylu „żyli długo i szczęśliwie”. Pewnie nie wszystkim film ten przypadnie do gustu ze względu na specyficzny klimat. Ja mogę śmiało dołączyć do chóru fanów „Franka”.