Bohaterem tego wpisu będą nowości płytowe. Niedawno, podczas rozmowy z jedną z koleżanek narzekałam, że nie mam ostatnio czego słuchać. Fakt, nie śledzę już z taką intensywnością jak kiedyś (hasło z serii: „pamiętam jak w ‘45”) niusów muzycznych, ale też single wydawane przez polskie i zagraniczne wytwórnie jakoś do mnie nie trafiają. Na odpowiedź rynku fonograficznego (i to polskiego!) nie musiałam długo czekać. Zaczęło się od nowego krążka Stanisława Soyki, a potem poszła fala kolejnych interesujących nowości. Jak dla mnie ta wiosna obrodziła w naprawdę dobre polskie płyty. I zdecydowanie warto przysłuchać im się dokładniej.
Stanisław Soyka & Roger Berg Big Band – Swing Revisited
Stanisław Soyka jest jednym z tych artystów, do których musiałam dorosnąć. W dzieciństwie lubiłam „dorosłą” muzykę – wychowałam się na Beatlesach, Maanamie, Grechucie i Breakoucie, ale za nic w świecie nie mogłam skumać fenomenu piosenki, w której Soyka docieka, jakie są powody tego, że „nie mówimy o tym co nas boli otwarcie”. Teraz już wiem o co chodziło, ale na dobre w temacie tego artysty „odblokowałam” się poprzez jego płytę z piosenkami Niemena – czyli stosunkowo niedawno. Rzadko zdarza mi się biec po płytę w dzień premiery, a w przypadku „Swing Revisited” tak właśnie było. I już w momencie odpalenia krążka wiedziałam, że sprint bardzo się opłacał. Na płycie znajduje się czternaście swingowych standardów w wykonaniu Soyki i szwedzko-duńskiej orkiestry. Co najważniejsze, piosenkom Duke’a Ellingtona, Barta Howarda, Cole’a Portera, i Raya Charlesa nie dzieje się krzywda. Nie są przerobione, przearanżowane (przegięcie w tym aspekcie to by był grzech najgorszy), ani unowocześnione. Brzmią lekko, niezwykle klimatycznie i harmonijnie z rewelacyjnym wokalem Soyki. I co ważne, mają w sobie tego ducha, którego brakuje na przykład u wyeleganconego Bubla (nie lubię, nie poradzę). Mam wrażenie, że ekipa nagrywająca krążek miała z tego tyle samo frajdy, ile ja ze słuchania.
Artur Andrus – Cyniczne córy Zurychu
Tu sytuacja wygląda zdecydowanie gorzej. Podejrzewam, że moje rozczarowanie wiąże się z tym, że Andrus poprzednim krążkiem „Myśliwiecka” ustawił sobie bardzo wysoko poprzeczkę. Słysząc któregoś dnia w Trójce promujący „Córy” singiel „Baba na psy” wiedziałam, że będzie kiepsko. Jak usłyszałam koszmarną „Diridondę” zadrżałam. Ja wiem, że konwencja, pastisz i tak dalej – uznajmy, że w przypadku tej piosenki (opartej na jakiejś tam tradycyjnej melodii) zupełnie siadło mi poczucie humoru. Ale lubię Andrusa bardzo, więc postanowiłam zrobić kolejne podejście. I nie było tak źle. Teksty jak zawsze u tego autora – dowcipne. Ja szczególnie lubię, jak opowiada różne bardziej i mniej surrealistyczne historie. Gorzej jest z melodiami. Płycie zdecydowanie brakuje ładnych i wpadających w ucho piosenek. Nie ma czegoś na miarę „Cieszyńskiej” i „Petersburga”. A szkoda, bo tekstowy potencjał jest dość duży – jak to u Andrusa, który potrafi bawić się słowem i tymże słowem umie bawić też publiczność. Warstwę muzyczną całej płyty ratują piosenki, które swoją premierę miały już wcześniej – „Bambino Jazzu”, „Zając na Manhattanie” (autorstwa Wojciecha Karolaka) i „Szalona krewetka”. Ta ostatnia to główny powód tego, że piszę tu o tej płycie – inaczej nie miałabym za bardzo powodu. Surrealistyczna historia Bardotki obracającej się w szemranym, artystycznym środowisku Paryża z melodią napisaną przez Włodzimierza Korcza (bardzo dobrze to słychać) i chórkami w wykonaniu… Zbigniewa Wodeckiego to mój numer jeden tej płyty. Nawet nie potrafię zliczyć, ile razy zapętlony.
Stanisława Celińska – Atramentowa
„Mądrego to i przyjemnie posłuchać” – legendarne słowa Pawlaka pasują idealnie do najnowszej płyty Stanisławy Celińskiej. Moje serce skradła niedawno projektem „Nowa Warszawa” (więcej tu), więc nie mogłam przejść obojętnie obok najnowszego wydawnictwa zatytułowanego „Atramentowa”. Artystka, którą do tej pory kojarzyłam tylko z aktorstwem (ewentualnie piosenką aktorską) tym razem tylko śpiewa. I to jak! W rozmowie z Markiem Niedźwieckim przyznała, że starała się zaśpiewać tak po prostu, bez „przyaktorzenia”. Żeby było autentycznie. I tak właśnie wyszło. Niedźwiecki określił Celińską jako „polską Cesarię Evorę”. Miał rację, bo sposób frazowania ma bardzo podobny. To, co rzuca się w uszy przy przesłuchaniu pierwszej lepszej piosenki to ogromna życiowa mądrość. Nie jest tajemnicą, że Stanisława Celińska miała problem z alkoholem i straciła przez to kawał życia. O tym opowiada „Wielka słota” zaśpiewana w duecie z Muńkiem Staszczykiem, który jest też autorem tekstu. Kilka innych piosenek napisał Wojciech Młynarski, a to ogromny atut ze względów, których raczej nie muszę nikomu tłumaczyć. W projekt chętnie zaangażowała się także Kasia Nosowska, której podobno bardzo spodobała się nowa aranżacja utworu „Do rycerzy, do szlachty, do mieszczan”. Płyta powstawała sześć lat, dzięki czemu jest przemyślana i dojrzała. Gdybym miała podsumować ją jednym hasłem, byłby to spokój. A tego czasem nam wszystkim brakuje.
Król – Wij
Pamiętam, jak pracując dla muzycznego portalu otrzymałam kiedyś z wytwórni Thin Man Records przesyłkę z zapowiadaną przez nich płytą do zrecenzowania. W paczce znalazł się tez debiutancki krążek „UL/KR” i efekt był taki, że zupełnie zapomniałam, co miałam pierwotnie recenzować bo zupełnie wkręciłam się w twórczość tego duetu. Dlatego też bardzo było mi szkoda, jak UL/KR postanowił ze sceny zejść. Pierwszy solowy krążek Króla sprawił, że już chyba mało kto pamięta o jego muzycznej przeszłości (Kawałek Kulki). Ciekawa byłam, czy dopadnie go słynny syndrom drugiej płyty, ale singlowe „Zaklęcie” sugerowało, że nie. I rzeczywiście. „Wij” wydany został po transferze Króla do Kayaxu, a to wyraźny sygnał, że artysta skutecznie dociera do coraz szerszej publiczności. Pierwsze moje skojarzenie było takie, że to bardziej melodyjna i przystępna kompozycyjnie płyta od poprzedniej. Nie brakuje brzmieniowych wycieczek do lat osiemdziesiątych, które zauważalne są chyba w każdym utworze. Synth-popowe klawisze przeplatają się z gitarą i ambientowymi trzaskami, dzięki temu nie miałam wrażenia, że pomyliłam półki z płytami. Król raz szepcze, innym razem wrzeszczy albo recytuje coś niby od niechcenia. Teksty są bardzo dla niego charakterystyczne – refleksyjne, ocierające się o poezję, czasem trudne do zinterpretowania (pytanie „co autor miał na myśli?” w kilku przypadkach byłoby zabójcze). Król w swoim drugim solowym wydawnictwie udowodnił, że konsekwentnie podąża swoją muzyczną drogą i nie idzie na kompromisy. Nie wiem, czy różami usłana była jego ścieżka do nowej wytwórni, ale efekty twórczych działań są bardzo dobre. Na pewno będą towarzyszyły mi przez najbliższe tygodnie i miesiące. Podobnie jak Celińska, Soyka i Krewetka od Andrusa.