Właśnie mija dokładnie miesiąc od premiery krążka „Migracje” zespołu Chonabibe. Kiedy chłopaki grali w lubelskiej Chatce Żaka koncert promujący wydawnictwo, ja zwiedzałam warszawskie Empiki w poszukiwaniu płyty. I sprawdziła się wyznawana przeze mnie zasada „do dwóch razy sztuka”.
Jest jeszcze druga zasada, która w tym przypadku idealnie się sprawdziła (i znowu z drobną modyfikacją) – „apetyt rośnie w miarę słuchania”. A ten grupa skutecznie rozbudziła we mnie wypuszczając kolejne kawałki zapowiadające wydawnictwo. Zaintrygowali, zachęcili i zapętlili mi ten materiał na dobry miesiąc. I jestem pewna, że zagości w odtwarzaczu na dłużej. Kłania się 4Z.
Ostatnio poniosło mnie w stronę jazzu, więc typ muzyki reprezentowany przez Chonabibe jest u mnie raczej rzadkością. Tylko…jaki to typ? Wygląda na to, ze chłopaki sami nie wiedzą. I beztrosko się do tego przyznają w kawałku „Co to jest”. Odpowiedzi na swoje pytanie nie dają. I dobrze, bo jestem pewna, że nie byłoby im zbyt wygodnie w jakichkolwiek szufladach. Z reguły to dziennikarze specjalizują się w etykietowaniu, więc pewnie nie mają lekko przy recenzowaniu tego krążka. Uff… jak to dobrze, ze blogerów to nie dotyczy.
Tak naprawdę ekipa Chonabibe wpuszcza w niezłe maliny tych, którzy próbują ich nie tylko zdefiniować czy zaszufladkować, ale nawet…polecić. W sumie to dobrze, bo cała przyjemność płynie z odkrywania zakamarków ich twórczości. Każdy z muzyków zapewne wniósł do tej płyty to, co mu w duszy, głośnikach czy tam w głowie gra. Są reggae’owe pulsacje, dubowe wstawki, elementy soulu, elektronika, hip-hop, beat box i pewnie każdy wychwyci jeszcze masę innych elementów, których zdecydowanie lepiej słuchać niż wymieniać. Do tej pory poszczególne „części składowe” zespołu były mi znane z różnych innych poczynań. Z jednym przez chwilę studiowałam kulturoznawstwo, drugiego pamiętam jako członka składu Love Sen-C Music, część znam wirtualnie z lubelskiego forum (z zamierzchłych czasów, kiedy ludzie jeszcze wymieniali się opiniami nie tylko na fejsie), a całe Chonabibe było mi dane poznać dopiero teraz. Lepiej późno, niż wcale.
Tytułowe „Migracje”, wspomniane „Co to jest”, wypuszczone ponad pół roku temu „Chodzę własnymi drogami”, „Z muzyką być” i „Moi ludzie” (kolejność przypadkowa) to kawałki, które znajdują się u mnie na podium. Wiem, dziwne to podium, ale cóż, mnogość gatunków, inspiracji i klimat krążka zasługują na więcej niż trzy pierwsze miejsca.
Brzmieniowo płyta jest bardzo różnorodna, ale też mimo wszystko spójna. Pewnie jeszcze długo będziemy się nieźle pocić próbując scharakteryzować ich twórczość, ale podejrzewam, że właśnie to jest siłą i znakiem rozpoznawczym zespołu. Drugim jest warstwa tekstowa, którą akurat do mnie trafili idealnie. I podejrzewam, że nie tylko do mnie. Autorem tekstów jest Jahdeck i naprawdę należą mu się brawa. Zarówno za napisanie, jak i wyśpiewanie. Obaj z Fat Matthew brzmią rewelacyjnie – szczególnie, gdy występują w duecie. „Bibowa” otoczka to jedno, a to co się pod nią kryje to drugie. Nie da się nie zauważyć, że sporo się działo nie tylko w muzycznych życiorysach chłopaków. Radzą, żeby wierzyć w siebie, robić to, co się lubi i nie oglądać na innych. To płyta o pasji i naprawdę „coś w tym jest”.